Dlaczego nie lubię polskich dzielnic?


Zacznijmy może od tego, że po raz pierwszy w mojej historii mieszkania w Stanach (a przyjechałam pierwszy raz w 2011 roku) mam w okolicy polski sklep. Wcześniej raz uświadczyłam polonijnej imprezy (takiej, że bigos, pierogi i tańce ludowe) i zwiedzałam polski kościół (biało-czerwony, a jak). Tak więc teraz sklep jest, a do tego odwiedziliśmy polską dzielnicę w Filadelfii podczas Świąt. 

Po tych wizytach Zack zapytał czemu nie integruje się ze "swoimi ludźmi" podczas wizyt w polskich sklepach/dzielnicach i zaczęłam się zastanawiać czy to jest właściwie dziwne czy nie. Po przemyśleniach uważam, że chyba nie i nie zdziwiłabym się gdyby większość osób z roczników ’80 i wyżej miało podobne odczucia.

Nasz polski sklep, do tego są jeszcze dwie lodówki z masłem i śmietaną oraz jedna z wędlinami
(Photo credit: Alex Boerne/Indy Week)

Właściwie głównym powodem będzie to, że większość dzielnic/sklepów nie wygrzebała się jeszcze z komuny, a co lepsze przypominają sklepy Społem z lat ’90.

Na pierwszy rzut idzie oczywiście wystrój. O ile nasz sklep trzyma jeszcze jakiś poziom (wszystkie zdjęcia w tej notce są z naszego lokalnego polskiego sklepu, który akurat wyróżnia się na plus), to na przykład w polskiej restauracji w Filadelfii brakowało tylko łyżek i widelców przytwierdzonych łańcuchami do stolików i było by całkiem Barejowo. Na początek każdy musiał wziąć tackę, potem na niej niesie się jedzenie do stolika. Tacki mokre, sztućce mokre. No cóż, widać dopiero umyte, wyschną.

Połowy potraw z menu nie było. Kurczak? Nie ma. Kopytka? Nie ma. No to chociaż pierogi? Robią się.  

Miejsca jest mało, stolik rezerwuje się rzuceniem na niego kurtki, a pani narzuca Ci na talerz gołąbki (akurat były) i nabiera barszczu z dużego gara. Prawie jak w mojej podstawówkowej stołówce. Tyle, że tu więcej się płaci.


Nasz lokalny sklep, jak widać jest popyt na Kamisy i Knorra
 

Jest też cappuccino i mak na święta👍

Trochę przytłoczeni tą atmosferą wybraliśmy się do polskiego sklepu (głównie) spożywczego. Asortyment większy niż w naszym sklepie, a i ciasto, które kupiliśmy (następnego dnia jechaliśmy do dziadków Zacka) było naprawdę dobre. Ale znowu, ten wystrój…. Z jednej strony rozumiem, to jest koszt, żeby zmienić, a konkurencji nie ma zbyt wiele, więc czy się sklep unowocześni czy nie, to ludzie i tak przyjdą.

Zastanawia mnie też czy są osoby, które wyjechały do Stanów gdzieś w latach ’70-’80 i nigdy Polski od tamtego czasu nie odwiedziły (np. jeśli ktoś jest nielegalnie to nie może wyjechać bo później go już nie wpuszczą). I czy oni myślą, że to wszystko tak u nas wygląda do tej pory?
Albo może wiedzą, że się pozmieniało, ale lubią taki powiew PRL-u bo kojarzy im się z młodością i jest tak swojsko?
Biały jeleń 💗
Rutinoskorbin wyszedł jakiś niewyraźny <suchar dnia>

I chociaż muszę pochwalić nasz lokalny sklep (prowadzony przez panią Halinę i pana Zbigniewa, który występuje w Stanach jako „Ziggy” 😉 ) bo nie jest PRLowsko, za to jest schludnie i czysto, to dalej nie łapię pewnych rzeczy. Taką rzeczą jest na przykład kosz z artykułami promocyjnymi, czyli produktami przeterminowanymi. To w ogóle jest legalne??! 

Kolejną sprawą jest awersja do nowych technologii. Ktoś im co prawda stronę internetową  postawił, ale oni są z tego dumni, że tej strony nie aktualizują (?!). W lokalnej prasie był o nich artykuł (dość sympatyczny,trzeba przyznać), gdzie stwierdzili, że są staromodni i gdy zrobili sobie wakacje i sklep był zamknięty na cztery spusty to nie było o tym info na stronie bo „kto miał wiedzieć to się dowiedział” (cooo?).

Polskie sklepy to też często mini centra kultury, co mnie akurat fascynuje. Powszechną sprawą są korkowe tablice gdzie można znaleźć polskiego księgowego, sprzątaczkę, agenta nieruchomości czy kogoś kto wytłumaczy jak zapisać się na ubezpieczenie zdrowotne (za sprawą Obamacare jeśli ktoś się nie zapisze to podlega się karze finansowej). W sklepie można kupić też opłatek (jakoś mnie to zaskoczyło w pierwszym momencie bo w Polsce zawsze pani z kościoła przynosi) oraz rozkład polskich mszy. Tych akurat u nas nie ma zbyt wiele:



Powracając do pytania Zacka. Nie wiem czemu Amerykanom wydaje się, że gdy spotka się osobę ze swojego kraju to z automatu powinna się ona stać naszym przyjacielem, albo przynajmniej powinno się z nią uciąć kilkuminutową pogawędkę. I jego to na przykład dziwi, że pójdę do polskiego sklepu, kupię co mam kupić i wychodzę. Oczywiście szanuję pracę pani na kasie, ale o czym miałabym z nią tak właściwie rozmawiać? Można by próbować zapodać small talka, ale przecież żaden normalny Polak nie pyta kasjerki „a jak się Pani dzisiaj czuje?”
😉

I taki disclaimer na koniec: to są oczywiście moje własne doświadczenia i może w innych częściach USA jest inaczej (no może nie w Iowa, tam chyba nie ma żadnego polskiego sklepu). W Chicago byłam tylko na lotnisku, a w Nowym Jorku łącznie 2 dni, więc ani czasu, ani możliwości na zwiedzanie tych dwóch największych polskich dzielnic nie było, więc nie wiem jak się tam sytuacja przedstawia. Jeśli ktoś miał okazję być to proszę podzielić się w komentarzu 😃