Podróż przez USA - część II




W poprzednim poście opisałam naszą trasę zaczynając od Karoliny Północnej i zatrzymując się w Santa Rosa w Nowym Meksyku

W środę (5 dzień podróży) dotarliśmy do Flagstaff w Arizonie, po drodze mijając Albuquerque, największe miasto Nowego Meksyku (stolica to Santa Fe) oraz Continental Divide czyli Wododział Kontynentalny Ameryki. Tak, ja też o tym nigdy nie słyszałam 😂

Chodzi o to, że ktoś kiedyś zbadał gdzie leży linia pokazująca, które wody spływają do którego oceanu i tak się składa, że linia przebiega między innymi przez Nowy Meksyk, co przedsiębiorczy Amerykanie oczywiście wykorzystują w celach turystyczno-marketingowych 😊




Na tej trasie minęliśmy kilka indiańskich rezerwatów. Rezerwaty to właściwie takie mini-państwa z własnymi prawami. I tak na przykład Arizona należy to pacyficznej strefy czasowej aczkolwiek nie zmienia czasu na letni/zimowy. Ale Indianie powiedzieli, że oni będą zmieniać. Więc czasami gubiliśmy się, która jest godzina bo telefon nie bardzo łapie czy jesteśmy w rezerwacie czy nie 😄

Tego dnia zrobiliśmy ponad 700km (Nowy Meksyk-Arizona), czyli tak jakby przejechać całe południowe wybrzeże Francji i jeszcze zwiedzić Andorę 😃

We Flagstaff spędziliśmy dwie noce. Wynajęliśmy airbnb, trochę małe, ale było ok. No, może oprócz tego, że nie było klimatyzacji. W Arizonie, gdzie latem jest 40 stopni. Pan właściciel nam wytłumaczył, że mają za to klimatyzację „naturalną”. No cóż, nie polecam. 

W ogóle było to najdziwniejsze airbnb na naszej trasie. Właściciela poznaliśmy jak tylko przyjechaliśmy – akurat był na podjeździe i zbierał się, żeby gdzieś jechać. Szybko dał nam klucze, wytłumaczył sprawę z klimą i tyle go widzieliśmy. Dwa dni później wyprowadzamy się i trochę nie wiemy co zrobić z kluczami. Wcześniej pisaliśmy wiadomości jak chcieliby się umówić na ich odbiór (mieliśmy numer to jego żony bo ona była kontaktem na stronie) –zero  reakcji. Co ciekawe, do tej pory się do nas nie odezwali, ani nie dali nam oceny na airbnb... no kamień w wodę.


Tesli chyba jednak podobało się airbnb bo pierwszy raz w życiu miał drzwi z szybą 😃




Naszym przewodnikiem po okolicy był kolega Zacka, który jakiś czas temu dostał pracę w pobliskim rezerwacie i tak sobie siedzi w Arizonie 😊 W czwartek (6 dzień naszej podróży) pojechaliśmy do Bearizony czyli zoo, w którym, jak nazwa wskazuje, główną atrakcją są niedźwiedzie. Ale mają też i inne zwierzaki. Zwiedza się jadąc samochodem, a niedźwiedzie/bizony/kozy/jelenie chodzą sobie naokoło. 


Fajne doświadczenie, chociaż gdy niedźwiedź czy bizon podchodził pod samo okno to już mi tak wesoło nie było 😅 Część zwierzaków jest typu „rescue” czyli np. adoptowane są niedźwiadki porzucone przez matkę, niestety nie wiem jaki jest to procent wszystkich mieszkańców Bearizony 😐


Akurat trafiliśmy na lunczyk






Tego samego dnia obejrzeliśmy też Walnut Canyon (są tam ruiny osady wybudowanej przez Indian w pionowym urwisku i nie mogę ogarnąć jak oni się nie bali że spadną, ja bym już pierwszego dnia zeszła na zawał) i Sunset Crater Volcano (ostatnia erupcja ok. 1085, na około wciąż leży zaschnięta lawa).





Kolejnego dnia nasza podróż była naprawdę krótka bo zrobiliśmy tylko 125km 😊 Zatrzymaliśmy się w Tuba City, które było bazą wypadową do kanionów. 

Do Kanionu Antylopy trzeba z wyprzedzeniem kupić bilety (wycieczki są tylko z Indiańskim przewodnikiem z plemienia Navajo bo to teren rezerwatu, samochód parkuje się przed biurem wycieczkowym a na miejsce jest się zawożonym z grupką kilkunastu osób). No cóż, dość późno zdaliśmy sobie sprawę jak taka wycieczka wygląda logistycznie, więc nie pozostało nam nic innego niż kupić bilety na 7 rano 😄 

Kanion Antylopy znany jest z tego, że ok. godziny 11 wpadają do niego promienie słońca, które bardzo ładnie się prezentują. Więc bilety na 11 są prawie nieosiągalne 😂 Ale wcale nie żałuję, że przytrafiła nam się taka poranna godzina bo dzięki temu mogliśmy zaliczyć wschód słońca na pustyni ❤️ 

Dla uszczegółowienia to są tam właściwie dwa kaniony: Upper i Lower Antelope Canyon, na które wykupuje się osobne wycieczki. My byliśmy w Upper (który jest całkiem płaski), w Lower trzeba się wspinać po drabinach. W 1997 zginęło tam kilku turystów – gdy spadnie deszcz to kaniony błyskawicznie napełniają się wodą (i deszcz nie musi padać bezpośrednio tam, wystarczy jak pada 10-15km dalej). W 2010 była podobna sytuacja, ale turyści dali radę wdrapać wyżej na drabiny, z tym, że musieli tam trochę sobie posiedzieć i poczekać aż woda opadnie. W 2006 napłynęło tyle wody, że Lower Antelope Canyon był zamknięty przez 5 miesięcy. 

Muszę przyznać, że Kanion Antylopy był szałowy, aż trudno uwierzyć, że został odkryty stosunkowo niedawno przez dziewczynkę, która wyprowadzała swoje kozy 😄 Jej córka wciąż jest przewodnikiem po kanionie.






Swoją drogą przewodnicy są BARDZO mili i pomocni, nasza pani przewodniczka wzięła mój aparat i pozmieniała mi ustawienia, żebym mogła zrobić ładne zdjęcia 😊 Standardowy punkt wycieczki to też poinstruowanie uczestników jaki filtr i balans bieli ustawiają Iphonowcy a  jaki użytkownicy Androida 😃

Nasza kolejna atrakcja tego dnia to Horseshoe Bend, który znajduje się dosłownie kilka minut od Page (jakieś 7km). Jest to miejsce, w którym rzeka Kolorado zakręca tworząc „podkówkę”i otoczona jest 300 metrowym klifem. 




Oczywiście nie brakuje idiotów, którzy stają na brzegu klifu, żeby mieć super fotkę. Tak więc co jakiś czas ktoś spada. Ot, taka arizońska selekcja naturalna. Ze względu na coraz większą ilość turystów przy części klifu zamontowano barierkę (i stamtąd robiłam zdjęcia bo nie jestem ryzykantem i boje się wysokości). Niedługo skończą też asfaltową drogę z parkingu do klifu (teraz idzie się trochę ponad kilometr po piasku i kamieniach).  

Następnego dnia (niedziela, 9 dzień podróży) czekał na nas Wielki Kanion Kolorado 😃 Znów krótka podróż, 130 km, z tym, że trochę postaliśmy w kolejce do wjazdu (w końcu był to weekend w sezonie). Za bilet płaci się na miejscu, 25 dolarów od samochodu. Po drodze jest kilka punktów widokowych, później można zaparkować w okolicach Visitor Center i podziwiać kanion z kilku kolejnych punktów widokowych, tym razem zlokalizowanych bliżej siebie, więc wszędzie dojdzie się spacerkiem. Fajnie, że w wiele miejsc mogły wjechać osoby na wózkach. 


Niestety powietrze było tak średnio przejrzyste ze względu na pożary lasów. Jeden z pożarów nawet widać w tle.




Oczywiście, tak jak przy Horseshoe Bend, nie zabrakło też amatorów mocnych wrażeń, którzy muszą zrobić sobie zdjęcie na krawędzi kanionu. Gorzej jak przyjechali z psem i jego też na tę krawędź ciągnęli 😢 Albo z dziećmi… Niedawno jakiś facet spadł bo chciał zrobić dowcip córce, stali blisko krawędzi i on do niej (małej dziewczynki) zażartował „aaa, spadam”, tylko coś się za bardzo przechylił i tyle go widzieli. Dziecko pewnie ma traumę do końca życia.

Sam kanion oczywiście robi wrażenie, głownie dlatego, że jest po prostu bardzo duży (446 km długości i 29km szerokości w najszerszym miejscu). Rzeczy, których się nie spodziewałam to to, że na środku kanionu jest tyle skał i są one tak wysokie (myślałam to będzie bardziej dziura w ziemi 😄 ) oraz tego, że kanion jest tak kolorowy. Kolory zawdzięcza oczywiście temu, że skały są z różnych okresów genealogicznych. Przy wjeździe dostaje się ulotkę, która opisuje te wszystkie mezozoiki czy inne kredy (nie no, żarcik, większość to paleozoik, tylko różne części) więc można z tą ulotką stać i analizować na co się właśnie patrzy 😊 Kolorów dodają też drzewa i krzaki, które są naokoło. Chyba wydawało mi się, że będzie bardziej pustynnie 😄





Wielki Kanion podobał mi się, ale na mojej prywatnej liście wyprzedzają go Horseshoe Bend i Kanion Antylopy ❤

Po powrocie do Tuba City czekała nas ostatnia noc w Arizonie. W podsumowaniu, na tych przejażdżkach po okolicy zrobiliśmy około 700km (w europejskich warunkach byłoby to na przykład południe Francji-Madryd).

I teraz została nam już właściwie ostatnia prosta. Znów wskoczyliśmy na naszą autostradę I-40 i ruszyliśmy do Kalifornii. Na ten dzień mieliśmy zaplanowane ok. 460km (jak Madryt-Kordoba, skoro już w Hiszpanii jesteśmy 😅) i nocleg w Needles w Kalifornii, zaraz przy granicy stanu. 




Kalifornia jest stanem, który ma mnóstwo swoich dziwnych regulacji i tak na przykład na granicy stanu siedzi sobie pan w budce i robi „agricultural inspection” co w praktyce wygląda tak:
- Mają państwo owoce albo nasiona w samochodzie?
- Nie
- Aha, to miłej drogi
😂

Needles przywitało nas wysoką temperaturą, powyżej 45 stopni. Zastanawiam się do jakiej temperatury nagrzał się nasz samochód... Na szczęście dla Tesli kupiliśmy wcześniej matę chłodzącą i wiatraczek, który działał na usb podpięty do powerbanka 😄


Nawet jeśli ten deszcz padał to nie zauważyłam, ale skoro 34 już o 7 rano, co się dziwić



I tak zastał nas wtorek, 11 i zarazem ostatni dzień podróży 😊 Do pokonania mieliśmy już tylko 440km i musieliśmy się wyrobić, tak, żeby zdążyć odebrać klucze od pani z Leasing Office.


Już prawie dotarliśmy do celu ❤️ Tego dnia zrobiliśmy trasę jak z Kordoby do Lizbony 😊





Oczywiście nie mieliśmy ze sobą prawie nic, więc nie obyło się bez wizyty w lokalnym Walmarcie celem zakupu najpotrzebniejszych rzeczy, no a kolejnego dnia przyjeżdżał nasz kontener i mogliśmy się rozpakowywać 😃 

Na razie mamy dosyć dużych przeprowadzek -  plan jest taki, że siedzimy w Kalifornii już na stałe, tak więc można przyjeżdżać i odwiedzać 😄