Podróż do Polski



Pewnie większość z was zna już tę historię, ale pomyślałam, że skoro i tak muszę to wszystko opisać celem wyciągnięcia odszkodowania od Air France to mogę przy okazji napisać notkę na blogu.

Nasz lot miał wyglądać tak: Pittsburgh-Paryż, potem Paryż - Warszawa. Na lot z Paryża zarezerwowałyśmy troszkę późniejszy samolot bo zima, śnieg i w ogóle, więc stwierdziłyśmy, że lepiej nie brać takiego na styk. Tym sposobem powinnyśmy być w Warszawie po południu, następnie każda z nas miała spotkać się ze znajomymi i rano wrócić do Lublina. Ja potem jeszcze wpadłam na pomysł, że wezmę busa tego samego dnia, żeby nikomu nie zawracać głowy, jeśli nie będzie potrzeby. Taki był plan, a wyszło zupełnie inaczej.

Na początku dowiedziałyśmy się, że musimy wyprowadzić się z akademika w piątek do 17, a nie tak jak słyszałyśmy wcześniej, że do południa w sobotę to spokojnie możemy tam siedzieć. Zresztą teoretycznie to każdy powinien wyprowadzić się najpóźniej 24 godziny po swoim ostatnim finalu. Agata swój miała we wtorek, ja dwa ostatnie w środę. Ale jako że pojawiła się propozycja tymczasowej przeprowadzki do Pittsurgha, to umówiłyśmy się na odbiór pokoju przez naszego RA na 15stą w czwartek i niedługo potem wyjechałyśmy (ale przyjechałyśmy jeszcze raz dwa dni później na rozdanie dyplomów 😁)

Trochę zastanawiałyśmy się czemu nie dostałyśmy maili jakie zwykle przychodzą od linii lotniczych na kilka dni przed podróżą w stylu 'zbliża się Twój lot', ale nie przejęłyśmy się tym jakoś bardzo i po prostu stwierdziłyśmy, że poczekamy. Jednak kiedy w sobotę wieczorem, dzień przed naszym lotem (czyli wtedy kiedy można już było odprawiać się on line) wciąż nie miałyśmy od nich żadnej informacji zaczęło nas to poważnie niepokoić. Agata próbowała zrobić odprawę on line przez stronę Air France, ale po wpisaniu danych pojawiał się error. Na stronach śledzących loty też próżno było szukać naszego. Ale przecież miałyśmy mail potwierdzający zakup tego biletu, na tej trasie, na ten konkretny dzień i godzinę.

Stwierdziłyśmy, że nie ma co gdybać, trzeba dzwonić. I tu zaczęły się schody bo wyzwaniem było dodzwonienie się gdziekolwiek. Okazało się, że polskie biuro Air France działa tylko od poniedziałku do piątku i to w typowo biurowych porach, w Delcie chyba nikt nie odbierał (Deltą miałyśmy lecieć do Paryża, potem Air Francem do Wawy, one są właściwie jedną firmą, razem jeszcze z KLMem), podobnie jak na lotnisku. Po paru próbach wreszcie ktoś odebrał na lotnisku. Chyba nie muszę dodawać jak bardzo niepomocny był ten pan. Absolutnym hitem był tekst: „To lecą panie do Paryża, czyli to we Włoszech”.

Nasza, nietrudna do przewidzenia, reakcja:


W końcu też udało się dodzwonić do babki z Delty. Była trochę niemiła, szczególnie na koniec, ale trochę rozjaśniła nam sytuację. Otóż oni już nie oferują tego lotu, po prostu wycofali to połączenie. A że wyprzedali na nie bilety? Widocznie pomyśleli sobie 'oj tam oj tam'. No bo i po co informować pasażerów. Pani stwierdziła, że upchnie nas w innych samolotach i zaproponowała trasę Pittsburgh - Nowy Jork – Paryż – Warszawa. Trochę to wydłużało podróż ale wtedy byłyśmy gotowe wziąć właściwie wszystko. 

Jednak rano okazało się, że mam na poczcie maila od Delty, w którym oznajmiono, iż zamiast Nowego Jorku będzie Detroit. No spoko, może być i Detroit (nawet mnie to trochę jarało bo to jest już Michigan, więc mogłabym powiedzieć że byłam w 5 stanach haha), tylko że Agata żadnego maila nie dostała, a wiadomo, że chciałyśmy lecieć razem. No nic, pomyślałyśmy, po prostu pojedziemy wcześniej na lotnisko i się dowiemy. I tak o 13 w niedzielę wyjechałyśmy z Pittsburgha.


Na lotnisku Pani potwierdziła, że owszem, ja mam zarezerwowane loty Pittsburgh – Detroit – Paryż - Warszawa, ale jedyną rezerwacją jaką ma Agata było Pittsburgh – Nowy Jork. No to powiedziałyśmy, że dla niej też może być Detroit jeśli są miejsca, nam nie robi różnicy. Miejsca podobno były, ale system nie potwierdzał rezerwacji dla Agaty. Potem poszła ponownie opcja z Nowym Jorkiem, tym razem dla nas obu i w końcu się udało, obie miałyśmy dokładnie tę samą rezerwację. Co więcej, okazało się, że możemy nadać dwa razy więcej bagażu niż myślałyśmy (tzn. dwa razy więcej niż w naszej poprzedniej rezerwacji czyli dwa razy tyle ile wzięłyśmy do Stanów 😀) To miłe, i nawet nie zgubili nam bagażu po drodze, czego bardzo się obawiałyśmy (chociaż mój bagaż przeszukali, po otworzeniu znalazłam uprzejmą kartkę od amerykańskiego security, pewnie chodziło im o syrop Agaty, który wrzuciłyśmy do mojej torby bo jej ważyła już za dużo; druga walizka miała zamek szyfrowy, ten jest spoko, zniszczone są w niej tylko dwa pozostałe bezszyfrowe zamki, ech). 

Przed odlotem miałyśmy jeszcze chwilę na zjedzenie czegoś, a potem już krótki lot do Nowego Jorku. Ależ było zagęszczenie ciach na pokładzie! Nie wiem, może loty do NYC zawsze tak wyglądają? 😜 (btw, trzeba przyznać, że jednak my w wersji no make up trochę zaniżałyśmy stronę wizualną naszego lotu....)

Nowy Jork nocą z samolotu wygląda bosko, jest ogromny i oświetlony, gdy leci się na JFK widać Manhattan, więc dało się łatwo wypatrzeć Empire State Building i całą panoramę wieżowców. Miałam też nadzieję spotkać jakiegoś celebrytę (w końcu jak lądują w NYC to zwykle na JFK, no ale niestety....). Tam znów miałyśmy chwilę żeby coś zjeść i nieśpiesznie udać się do bramek. Kolejka była spora, ale szła dość sprawnie. Później, czekając na lot wywołano nas do naszego gate'a. Okazało się, że pomimo tego, że to lot łączony powinnyśmy jeszcze raz przejść odprawę, pfff, zawsze coś wymyślą. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że w Paryżu jest strajk i część osób musiała przejść kontrolę bagażów podręcznych (tych większych, naszych, czyli torby na laptopa i niedużego plecaka się nie czepiali). Wylecieliśmy chyba z godzinnym opóźnieniem.

Prawie cały lot przespałam (bo to właściwie był nocny lot), na szczęście budzili na jedzenie 😍 To znaczy stawiali przede mną na stoliku i wtedy się budziłam:) Niestety na trasie Paryż – Warszawa już tak nie robili, więc przespałam posiłek, ech.

W Paryżu byliśmy około 13 w poniedziałek. Nasz następny samolot powinien startować o 16, więc po 15 wypadało pojawić się pod bramką. Gdy przyleciałyśmy praktycznie wszystkie loty miały wyznaczone bramki oprócz naszego. Agata zaczęła się lekko denerwować, ale ja, jak wiadomo, jestem lekkoduchem i szczególnie mnie to nie obeszło. Siedziałyśmy sobie więc pod naszą bramką przysypiając na ławce ze współpasażerami Polakami i Francuzami czekając kiedy będzie można wchodzić. 

Ale 15.30 minęła i nic się nie działo, powiedzieli że strajk bla bla i zaczną wpuszczać o 16. Potem chyba że o 16.15. Potem 16.30. Potem 17. I 17.30. A potem dali vouchery na coś do picia. No chociaż tyle. W końcu wylecieliśmy o 18, chociaż gdy wchodziliśmy na pokład panowie z Polski wymienili się stwierdzeniami 'to że wchodzimy na pokład nie oznacza, że gdziekolwiek polecimy' ^^ Ach, polski optymizm, jak go nie kochać 😋 W międzyczasie oczywiście zaczęło padać i zrobiło się całkiem ciemno. A na pas jechaliśmy tak długo, że już myślałam, że pilot zdecydował się jechać do Polski zamiast lecieć. 

Ale jednak polecieliśmy. Oczywiście przepadła mi rezerwacja na Polskiego Busa, którą miałam na 18.20, ale mama Agaty szybko kupiła nam obu bilety na 21.25 (a i tak stojąc pod bramką w Paryżu myślałyśmy, że przepadnie nam też i ten). W razie czego miałybyśmy gdzie nocować i tu chciałam podziękować Gośce i Basi za chęć przygarnięcia nas na noc:)

Krótko po północy byłyśmy już w Lublinie. Mnie odebrała siostra, Agatę rodzice. I tak właśnie minęło nam te 29 godzin powrotu ze Stanów. A teraz Air France, płać odszkodowanie.



Update: Air France zapłaciło 😃😄😄

Read More

Graduation


Graduation, zwana tutaj commencementem to najczęściej wręczenie dyplomów licencjata. Czasem napatoczą się magistrowie, ale większość to jednak licencjaci, przynajmniej na tym commencementcie, na którym ja byłam. Robienie magistra to już praktycznie kariera naukowa, bo zwykle ludzie zadowalają się licencjatem (który zresztą trwa zazwyczaj cztery lata, a studia magisterskie można zrobić w rok, chociaż to oczywiście zależy na ile ktoś się zepnie). Commencement wygląda mniej więcej tak.

Ogólnie wszyscy się tym jarają, zjeżdżają się cale rodziny, każda osoba odbiera dyplom od prezydenta uczelni (czyli rektora) i jest wyczytywana, a jeśli ktoś nagrał sobie wcześniej filmik, na którym mówi licencjatem czego właśnie został to też puszczają (tak z połowa osób miała filmiki, może nawet więcej). Oczywiście wszyscy noszą te kiece a la toga i czapeczki. To nieprawda, ze ten sznurek na czapeczce przekręca się w momencie otrzymania dyplomu (albo przynajmniej nie wszędzie). Robią to wszyscy naraz gdy pan rektor powie, ze gratuluje i mogą sobie ten sznurek przekręcić. A wygląda to tak.

Niektórzy studenci maja taką jakby szarfę (chociaż może bardziej pasowałoby określenie 'stuła' bo tak to właściwie wygląda) bądź sznurek przewieszone przez togę. Nie można jednak założyć wszystkiego czego się chce, bo kolory tych szarf to odznaczenia za konkretne osiągnięcia. 


Jeśli ma się wysoka średnia to co prawda nie dostaje się stypendium tak jak u nas, ale za to później zbiera się różne wyróżnienia (które przydają się np. przy składaniu papierów na studia magisterskie, albo przy aplikowaniu do bractw naukowych, czy przy pracy na uczelni, także podczas studiów), za najwyższa średnia dostaje się do togi złotą szarfę, do kolejnej chyba czerwona i zielona. Za bycie członkiem bractw/stowarzyszeń dostaje się przypinki i je tez można sobie wpiąć. 

Na graduation przyjeżdżają cale rodziny, wiec wszyscy robią sobie zdjęcia, niektórzy później idą na uroczysty obiad itd. W ogóle wszystko wygląda lepiej niż u nas (no może oprócz tego, u nas zawsze tak akcje dzieją się w auli a oni, nie wiedzieć czemu, zrobili rozdanie dyplomów w sali gimnastycznej) 😂
Read More

Randomalne ciekawostki #4



Zdarza się, że ciężko jest znaleźć w centrum handlowym toaletę. A to dlatego, że bywają one  ulokowane one w sklepach, i to nie we wszystkich (najczęściej tych większych i na szczęście nie trzeba niczego kupować żeby skorzystać 😊). 


A jeszcze w kwestii toalet to praktycznie zawsze są takie drzwi, które nie pokrywają się z futryną, czyli są szpary. Więc sikając właściwie można obserwować pozostałych ludzi w łazience (nie wiem, jara ich to, czy coś? a może to daje informację czy trzeba się śpieszyć bo kolejka jest?)


Jedzenie i ciuchy nie są opodatkowane (chociaż to też zależy od stanu). A niektóre stany w ogóle nie mają podatku od sprzedaży.

Tabletki antykoncepcyjne to birth control pills, mnie ta nazwa przeraża i cieszę się, że czasem jesteśmy mniej bezpośredni niż Amerykanie 😌
Read More

Cleveland

W niedziele wybrałam się do Cleveland. Fajnie, że udało się pojechać bo trochę głupio się nie wybrać skoro mieszkamy jakieś 1,5 godziny drogi od niego. Miasto jak miasto, Agata stwierdziła, że taki Lublin, tylko z trochę inną architekturą 😀 I wszędzie są gitary (bo Rock&Roll Hall of Fame). O takie:






Jeśli chodzi o budynki to centrum dość szybko się zwiedza. Ale Cleveland nadrabia innymi atrakcjami, a raczej muzeami. Żeby zwiedzić chociaż jedno potrzeba przynajmniej pół dnia bo mają Muzeum Historii Naturalnej, gdzie trzymają Lucy (ten szkielet australopiteka), mają coś jak nasz Kopernik, tyle że pomaga im przy tym NASA, Muzeum Sztuki, też Nowoczesnej i przede wszystkim Hall of Fame. Z racji tego że miałam ograniczony czas i była to niedziela mogłam wybrać tylko jedno miejsce, więc naturalnie wybrałam Hall of Fame. Z zewnątrz wygląda tak:



I tak, zapłaciłam 17$ za obejrzenie mięsnej sukienki Lady Gagi. Ale miła sprawa, dla mieszkańców Cleveland jest za free. Jeśli chodzi o eksponaty to właściwie jest wszystko co można sobie wyobrazić (ale nie można robić zdjęć). Mają rękawiczkę Jacksona, Jaguara Joan Jett, odręcznie pisane wersje pewnie z miliona piosenek itd.

No i kostiumy. Na przykład Mick Jagger jest śmiesznie mały, P.Diddy też zawsze wydawał się większy, a Jay-Z wcale nie ma dużej stopy. Oczywiście wszystkie śpiewające laski są małe i szczupłe (no może oprócz jednej, bo była tam taka kieca, gdzie jedna pierś tej pani była wielkości głowy mojej koleżanki). Wisiały kostiumy Britney, Madonny (lata '80/'90 i stożkowate staniki), Christiny czy Rihanny. Po pierwsze jak one mogą to nosić, po drugie są naprawdę małe i szczupłe, po trzecie jak one mogą to nosić?!

A co do mięsnej kiecy to oczywiście ją zakonserwowali i zupełnie nie wygląda jak oryginał: jest czerwona i trochę zmieniła kształt (bo można porównać ze zdjęciem zrobionym kiedy była po prostu mięsem). Aczkolwiek polecam, i Hall of Fame i Cleveland.
Read More

Książki, książki, egazminy


No i mamy tę nieszczęsną sesję zwaną tutaj finals week. Bo nie mówi się 'mam egzamin' tylko 'mam finala'. Założenie jest takie, że wszystkie egzaminy mają odbyć się w jednym tygodniu. Więc prawie każdemu trafia się tak, że ma dwa dziennie. Ba, czasem one się nakładają na siebie, ale z tym nikt nie ma problemów bo profesorowie idą na rękę i można napisać sobie test na ich dyżurze czy coś. Bardzo fajną sprawą jeśli chodzi o jakiekolwiek egzaminy jest to, że najczęściej dokładnie wiadomo czego się uczyć. Dostaje się 'study hints' gdzie po kolei wypisane są pojęcia/pytania, których trzeba się nauczyć 😀

Podczas zeszłotygodniowego imprezowania spotkałam koleżankę Amerykankę, która studiowała w zeszłym roku w Polsce i opowiadała mi jak tutaj wygląda sesja i żebym w żadnym wypadku nie wyskoczyła w szpilkach i białej bluzce. I stwierdziła, że i tak połowa ludzi przyjdzie w dresie bądź piżamie i że też tak mogę....

Etam, jest grudzień, a ja tu nie posiadam takiej piżamy co to można w niej na mróz wyjść, a dresów tym bardziej. Ale wcale mnie to nie dziwi, że ludzie tak przychodzą na egzamin (a, i jeszcze quasi kok najlepiej zrobić z włosów, wiecie, taki z głową w dół, bo to pasuje do całości). Oni tak chodzą na co dzień i pewnie niektórzy nie mają nawet innych ciuchów 😉 A do tego nikt nie podchodzi do egzaminów i egzaminatorów z nabożną czcią jak to u nas bywa. Ale właściwie to nawet gdy trzeba było się stroić to pewnie bym nie musiała bo i tak na co dzień, nosząc moje europejskie ubrania, jestem najbardziej wystrojoną osobą na zajęciach.


Teraz jestem już w połowie sesji bo w poniedziałek i dziś miałam po jednym egzaminie (o jaaa, dziś w ramach egzaminu napisałam esej na trzy strony analizując poprawki do amerykańskiej konstytucji na podstawie kilku rozstrzygnięć sądowych, które sama przytoczyłam, czuję się tak mądra jak nigdy 😊), jeszcze jutro dwa i final week z głowy.



Próbuję więc sprzedać książki, z których korzystałam, no i cóż, uniwersytecki bookstore leci sobie w kulki (skupują, ale po moooocno zaniżonych cenach). A przecież nie będę taszczyć tych książek do Polski i płacić za nadbagaż, ech.

Jak już na początku roku raczyłam zauważyć podręczniki są drogie i w bibliotece ich nie mają bo zasada jest taka że jak Ci trzeba to se kup, a biblio jest od innych rzeczy. Więc trzeba kupować, a ceny są takie, że np. chciałam zapisać się na kurs hiszpańskiego, ale podręcznik kosztował tyle, że spokojnie opłaciłabym sobie semestr kursu językowego w Polsce. A może by i jeszcze mi coś zostało. Na szczęście część książek kupiłam w necie, więc wyszło sporo taniej (w tym jedną zamówiłam z Indii, wraz z przyspieszoną wysyłką i tak wyszło taniej niż kupowanie tutaj). Są też strony na których ludzie ode mnie z uczelni ogłaszają co chcą kupić/sprzedać i dzięki temu też sprzedałam jedną książkę (yay!). Ów podręcznik zasponsorował mi więc weekendowe picie oraz wypad do Cleveland w niedziele, o czym będzie w następnej notce 😁

Read More

Amerykański angielski vs. angielski brytyjski



Można się tu czasem zdziwić, że nasze słownictwo z lekcji angielskiego jakoś nie pokrywa się z tym co się słyszy na co dzień. I tak na przykład:

Idzie się sidewalkiem, a pavement to jakakolwiek płaska powierzchnia, najczęściej czarna (np. asfalt na ulicy też może być pavementem).

Jeśli chodzi o telefon to nie robi się top upów tylko refille. I zazwyczaj nie ma się mobile phone tylko cell phone (pamiętacie jak w Przyjaciołach była taka scena gdzie nabijali się ze sformułowania 'mobile phone'? niektórzy tutaj też tak do tego podchodzą).

Trzeba pamiętać ze nie shop tylko store (nagminnie zapominam) i nie film tylko movie (słowa film używa się głównie go filmów mających dużą wartość artystyczną, czyli nie używa się tu prawie wcale 😃)

Nikt nie pyta 'what do you study?' tylko 'what's your major?'

Nie używa się raczej określenia "city center", jest downtown.

Jak na razie nie słyszałam też żeby ktokolwiek powiedział 'often' w wersji takiej jaką namolnie powtarzano nam w szkole (czyli nieme "t"). Większość ludzi czyta się tak jak się pisze.

A tak swoją drogą Amerykanie to często językowi ignoranci. Tak, wiem, nie jest to szczególnie odkrywcze stwierdzenie, ale to co tutaj się wyprawia to przechodzi czasem moje granice językowego niedbalstwa. Gdybym ja robiła takie błędy po prostu byłoby mi wstyd. Ale na Amerykanie mają podejście raczej z gatunku 'ojtam ojtam'.

Oto bohaterowie moich dwóch ulubionych przykładów z dziedziny kreatywnego spellingu: pan od prawa i chłopiec z Writing Center (jak dla mnie te funkcje do czegoś jednak zobowiązują). Pan od prawa (tak, posiada Ph,D.) próbował swego czasu zapisać na tablicy słowo 'license'. Próbował kilka razy, nie dał rady.

Z kolei chłopiec pracujący w Writing Center stwierdzi, że zastąpi w moim eseju słowo 'possibility' bodajże słowem 'insight' (bo tak naprawdę to trudno stwierdzić o jakie słowo mu chodziło). Ale szkopuł polegał na tym, że nie wiedział jak to zapisać. Niby Word podpowiadał, ale coś ciężko było mu trafić we właściwy spelling. Stanęło więc na słowie 'understanding' 😛 Już nie wspominając, że Word robił mu korektę prawie każdego słowa, które mi dopisywał...
Read More

Amerykańscy imprezowicze

 

Chyba nigdy nie zdarzyło mi się pisać o jakiejkolwiek imprezie tutaj. Oczywiście nie można pić w akademikach i są za to spore konsekwencje (nie nie znaczy że się tego nie robi, po prostu trzyma się butelki w szafie, dobrze też ukryć je gdzieś głębiej za swetrem czy czymś w tym stylu, tak na wszelki wypadek). Za to po drugiej stronie ulicy są już prywatne akademiki gdzie można robić cokolwiek się chce. I praktycznie każdy ma jakiegoś znajomego który mieszka 'off campus' więc wbrew pozorom nie jest ciężko trafić na jakąś imprezę.

Chyba najbardziej popularne są jednak wyjścia do barów. Na przykład w zeszłą środę były drinki po dolarze, więc co się dziwić 😁 Często w drzwiach do lokalu stoi pan, który sprawdza dowody (czyli w praktyce prawa jazdy), a student zagraniczny musi się wylegitymować paszportem 😒 Z racji tego, że spożycie alkoholu w Stanach jest legalne powyżej 21 roku życia to barach spotka się tylko studentów 3 roku wzwyż.

Z racji ubogiego wachlarza rozrywek w moim uroczym miasteczku gdy wychodzi się 'na miasto' to co chwila kogoś się spotyka. Przychodzi się więc do baru, a tam profesor (bo przecież oni też tu mieszkają i też muszą coś robić wieczorami). Ba, nie ma żadnej krępacji, mi na przykład ostatnio profesor postawił drinka 😉 


Mam wrażenie, że piwo jest trochę mniej popularne niż w Polsce. Chyba już kiedyś wspominałam, że gdy pierwszy raz chciałam spróbować amerykańskiego piwa to  Amerykanie zaproponowali piwo kanadyjskie.... A o piwie z sokiem to już w ogóle nikt nie słyszał. Więc w barach pija się często drinki. I nie ma tak jak u nas, że facetom jest głupio je pić, Sex on the beach, Tequila sunrise czy Cranberry vodka, wszyscy je sobie sączą przez słomki.
 


W barze można też potańczyć, albo jest trochę miejsca, które robi za parkiet, albo jest osobna sala. A to jak tańczy amerykańska młodzież przeszło moje pojęcie na ile można pozwolić sobie przy innych ludziach. Pomyślcie o polskiej dyskotece i pomnóżcie to powiedzmy razy 7. A jak już jakaś para się do siebie przyklei to masakra. Była taka jedna ostatnio i jedyne co przychodziło mi na myśl to "get a room!" (chociaż ok, kierowała mną pewna perwersyjna ciekawość jak daleko się jeszcze posuną 😉).

W piątek jest Red Carpet Gala, czyli zabawa kulturalna i na poziomie (ja się oczywiście nie wybieram bo w tym czasie mam zamiar pić jelly shoty), ale łatwo można sobie wyobrazić, że nie po to kończy się o 23, żeby młodzież mogła jeszcze przed północą położyć się spać. Z resztą podobno weekend przed egzaminami to najbardziej imprezowy weekend w semestrze (wszystkie egzaminy są w jednym tygodniu, więc przed kolejnym weekendem ludzie się już rozjeżdżają do domów), coś jak u nas juwenalia. Napiszę czy się potwierdziło 😜

Cheers!
Read More

NYC#2


Napisałam wczoraj długą notkę opisującą moje wrażenia z NY, ale na etapie dodawania zdjęć raczyła się skasować. Ech, no to jeszcze raz.

Nowy Jork wbrew pozorom nie zrobił na mnie wrażenia w stylu 'wow!' Miasto wydało się szalenie przyjazne i sympatyczne i takie jakieś swojskie 😎

Niesamowite jest to, że mimochodem można zobaczyć sytuacje czy ludzi których raczej próżno szukać na polskich ulicach. Urzekła mnie na przykład pani w balowej sukni, wraz z towarzyszącym jej stosownie do okazji ubranym panem, łapiący taksówkę na środku ulicy na Manhattanie. Albo pan Żyd z pejsami i mycką, przemierzający Manhattan trzymając za rękę małego Żyda (jak mniemam syna). Oraz rodzina, którą widziałam w Central Parku: pan tata, pani mama i dwójka dzieci: chłopiec i dziewczynka. Dziewczynka mogła być starsza może o rok czy dwa, ale obydwoje nie mieli więcej niż 5-6 lat. I cała rodzina wyglądała tak jakby wyszła z butiku Burberry. Jeeeej, te buciki i płaszczyki 😍 No kto tak w Polsce wyjdzie z dzieckiem do parku 😜

Jeśli chodzi o Central Park to każda ławeczka ma swoją tabliczkę, zrobiłam zdjęcia kilku, które najbardziej mi się podobały:




Ogólnie to trochę ciężko było się poruszać bo wszędzie był mega tłok (wiadomo, święta, weekend i te sprawy). Na przykład na 5 Alei nie dało się zrobić zdjęcia po prostu stojąc, trzeba było iść razem z tłumem. Łatwo to sobie wyimaginować na przykładzie autobusu lubelskiej komunikacji miejskiej o 7.30 rano, który nagle zahamuje. Też się leci z tłumem i nic na to nie można poradzić.

Ale chyba najgorzej było na Rockefeller Center. Niektórzy moi znajomi chcieli pójść na tę słynną ślizgawkę, ale nawet się do niej nie dopchali. Dziwi mnie, że nie odstraszała ich cena, przy obecnym kusie dolara to jakieś 80zł za pare minut na łyżwach. No ale chętnych nie brakuje.

Filmiki z Rockefeller Center numer 1 numer 2 i numer 3

Mnie oczywiście bardziej interesowała architektura, która jak w każdym innym większym amerykańskim mieście składa się z wieżowców, kościołów i trochę zdewastowanych budynków. I sklepów oczywiście. Idę sobie więc 5 Aleją i słyszę dzwony, trochę nie wiedziałam o co chodzi, a tu proszę, gdzieś między Guccim a Armanim nagle pojawia się katedra 😉

A jeśli chodzi o sklepy to o tej porze roku największą atrakcją są ich wystawy. Ludzie ustawiają się w kolejkę, żeby je zobaczyć i żeby zrobić zdjęcie. Jak widać po moich zdjęciach jeszcze nie padło mi na głowę, żeby stać w kolejce do wystawy sklepowej, więc są takie jakie są. Enjoy:










Read More

NYC



Wycieczka do Nowego Yorku była fantastyczna. Szkoda tylko, że nie mogę teraz ruszać nogami. Wczoraj wcale nie odczuwałam tych 11 godzin zwiedzania. Ale może to dlatego że jestem typem ambitious tourist. Niestety wycieczka jednodniowa wyklucza opcję zwiedzania jakiegokolwiek muzeum, chyba że ktoś nie ma w planach już nic więcej. Bo na przykład Metropolitan Museum of Art czy Museum of Natural History to ileś tam pięter takich rzeczy, których nie ma pewnie we wszystkich polskich muzeach (niestety).

Ale może zacznę od początku. Sprzedaż biletów na wyjazd rozpoczęła się w poniedziałek, zaraz przed przerwą na Święto Dziękczynienia. W momencie otwierania kas właściwie już biletów nie było. Ja oczywiście ustawiłam się w kolejkę jeszcze z godzinę przed otworzeniem kas, ale i tak jakieś 40 osób wpadło na ten pomysł wcześniej. Każdy próbował też zająć kolejkę swoim znajomym, którzy 'właśnie są na zajęciach'. Ale po wielu trudach i znojach bilet był mój:) Wyjechaliśmy w sobotę o 1 w nocy, więc na 9 rano byliśmy w Nowym Jorku. Dzięki temu mieliśmy cały dzień na zwiedzanie. Pogoda była fantastyczna, 10 stopni i słońce, a wieczorem chyba nawet cieplej bo w niedziele miało być z 15 stopni (przeliczanie fahrenheitów na celsjusze wciąż nie jest moją mocną stroną...), więc paradoksalnie im bliżej wieczora tym robiło się cieplej.



Ludzie starali się podzielić na grupy na zasadzie 'co kto chce zwiedzać', albo 'ja koniecznie muszę ze znajomymi' ewentualnie 'mi to obojętne'. Jako, że sporo moich znajomych było już w NY, a ja chciałam zobaczyć to co zwykle turysta chce zobaczyć gdy pierwszy raz zwiedza NY to rozglądałam się za kimś do wspólnego łażenia (można samemu, ale po pierwsze trochę nudno, a po drugie trochę niebezpiecznie). Znajoma mojej znajomej, która mieszka w Nowym Jorku i która jeszcze w Polsce odpowiadała na wszystkie moje pytania związane ze studiowaniem w Stanach zapraszała mnie parę razy i mówiła, że bardzo chętnie mnie oprowadzi, ale niestety na tę sobotę akurat miała plany wyjazdowe, więc klops. 

Ale okazało się, że znajoma mojej koleżanki stąd też tam mieszka, więc dzięki temu miałyśmy jednak osobistego przewodnika 😀 Manhattan jest co prawda zbudowany na zasadzie cepa (nawet jak odłączyłam się od mojej grupy i zwiedzałam sama to się nie zgubiłam i znalazłam to co chciałam), pionowo są aleje, po bokach są ulice, prawie wszystko wszystko ma numery zamiast nazw (a jak ma nazwę to i numer zwykle na tabliczce też dopiszą dla ułatwienia), ulice po lewo mają literkę W przed numerem, a po prawo E; jednakże taki przewodnik to bardzo przydatna sprawa bo po pierwsze dużo szybciej i łatwiej cokolwiek znaleźć, a po drugie wie jak korzystać z metra (20 parę linii 😱).

Zwiedzałam więc z dwiema dziewczętami z Wenezueli i dwiema Amerykankami. One nie były ambitious tourists niestety i ciągle musiały odpoczywać (co bardzo mnie dziwi bo to były laski grające w uniwersyteckiej drużynie tenisa). A naczelna zasada jednodniowej wycieczki do Nowego Jorku mówi, że się NIE ODPOCZYWA. Ale jakoś wypracowałyśmy pewnego rodzaju kompromis, np. gdy one odpoczywały ja samodzielnie zwiedzałam okolicę. I jestem z siebie dumna bo nie zgubiłam się ani w Central Parku, ani na 5 Alei 😉

Berta (laska z Wenezueli, ta co mieszka w NY, i niech was nie zwiedzie imię, była bardzo ładna) dostała moją wish list, czyli to co chciałam zobaczyć i zwiedzałyśmy wg tego klucza 😊 Myślę, że opis co gdzie i jak byłby trochę przydługi, więc dodam po prostu opisy do zdjęć przy następnej notce.

A tak naprawdę hitem wycieczki była laska, która (wg wielokrotnie powtarzanej historii) podczas postoju, jakieś 1,5 godziny przed Nowym Jorkiem, chciała pójść do toalety, ale nie zauważyła szklanych drzwi do budynku i cóż, po prostu w nie jebła twarzą. Do przyjazdu karetki zdążyła zalać się krwią i parę razy zemdleć i zabrali ją do szpitala ze złamanym nosem.

Wszyscy żyliśmy tym wydarzeniem cały dzień, a dziś koleżanka, która też była wtedy w toalecie powiedziała jak było naprawdę i okazało się, że historia była mocno naciągana. Co nie znaczy, że nie musieliśmy stać na postoju ponad godzinę, dobrze, że wzięłam kołdrę i poduszkę (niektórzy wzięli też pluszaki do spania, ech, amerykańska młodzież).
Read More
Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Copyright usasrusa