Nowy rok, nowa praca




Jak już niektórzy z was wiedzą, niedawno zaczęłam nową pracę (chociaż niedawno w tym przypadku oznacza dwa miesiące 😉 ). Swoją drogą w tym tygodniu minęły 3 lata odkąd na stałe przyjechałam do USA i to już będzie moja 5 praca w ciągu tego czasu...

A co dokładnie robię? Jako, że z wykształcenia jestem administratywistką (tak, tak się nazywa osoba po administracji) to szukałam czegoś w zawodzie i wyobraźcie sobie, że znalazłam 😄 Pracuję więc w… publicznej wirtualnej szkole, gdzie zajmuje się gimbazą (a dokładnie dokumentacją gimbazy) i różnymi innymi około-administracyjnymi sprawami. Jest to dla mnie o tyle ciekawe, że moje doświadczenia z amerykańskim systemem edukacji są raczej marne i zaliczyć do nich mogę jedynie parę zajęć na uczelni, więc to zupełnie inna bajka. Co to jest wirtualna szkoła to temat na kolejną notkę, także na razie nie będę się rozpisywać.


Muszę przyznać, że proces rekrutacyjny poszedł naprawdę szybko. Pod koniec grudnia mój kontrakt na uczelni zbliżał się do końca (przez pół roku pracowałam przy jednym projekcie badawczym, taka trochę socjologiczna robota, czyli też w zawodzie haha, no i jaram się, że na uczelni, która jest na 18 miejscu w światowym rankingu, oh, yeah 😎 ). Wtedy zaczęłam się wtedy rozglądać za czymś na stałe bo nie chciałam być „job hopper” (jest jakiś polski odpowiednik?) i żyć od kontraktu do kontraktu.


Także gdzieś w pierwszym tygodniu stycznia wypełniłam aplikację na stronie mojego aktualnego pracodawcy, po kilku dniach dostałam telefon z zapytaniem kiedy mogę pojawić się na rozmowie kwalifikacyjnej i w piątek 13go już rozmawiałam sobie z moim aktualnym szefem. Data jak widać nie okazała się pechowa i po kilku dniach zostałam poproszona o przesłanie referencji (są właściwie obowiązkowe do każdej pracy). I zdaje się, że dwa dni później dostałam telefon już z propozycją pracy. Później na maila przyszły mi dokumenty do podpisania elektronicznie, zrobiono background check (czyli sprawdzono w kartotekach sądowych czy nie mam na sumieniu przestępstw lub wykroczeń) i 1 lutego mogłam zaczynać pracę


A przynajmniej w praktyce bo formalności jeszcze się nie skończyły. Jako, że to szkoła publiczna to musieli mnie trochę bardziej prześwietlić, więc pobrano mi odciski palców i wysłano… no nie wiem gdzie, pewnie do FBI (bo tam wysłali moje odciski, które ostatnio zostawiałam do zielonej karty).


A potem musiałam jeszcze zdobyć zaświadczenie od mojego lekarza rodzinnego, że jestem zdolna do pracy - coś w stylu zaświadczenia, które trzeba było wziąć od lekarza przed rozpoczęciem studiów. Tyle, że wtedy, w Polsce, poszłam, powiedziałam, że potrzebne na studia, lekarka zapytała czy dobrze się czuje, podpisała i gotowe. Liczyłam na to, że i tutaj będzie podobnie, szczególnie, że moja lekarka też przyjechała tutaj z Iowa i nawet przyjeżdżała do naszej miejscowości na mecze, więc jesteśmy ziomkami 😆  No, ale się z tym mocno przeliczyłam.

Zacznijmy od tego, że moja przychodnia nie ogarniała tematu, więc bujałam się z tym papierem ponad dwa tygodnie, aż wreszcie wymyślili, że muszę umówić się na wizytę (chociaż wcześniej twierdzili, że nie). Na wizytę trzeba poczekać. I trzeba wziąć wolne w pracy. Już zaczęłam przebierać nogami bo zbliżał się koniec mojego pierwszego miesiąca w pracy, którą dostałam pod warunkiem, że doniosę ten papier, szef już o to dopytuje, a ja ciągle tego zaświadczenia nie mam.  Ale w końcu nadszedł dzień wizyty i…. spędziłam pół dnia w przychodni.



Tak z połowę badań oganiała pielęgniarka, która sprawdziła cienienie krwi, temperaturę, było też badanie wzroku (czytanie literek z tablicy), badanie słuchu (wsadziła mi coś do uszu i musiałam podnosić rękę jak usłyszę dźwięk). Potem lekarka mnie osłuchała, stwierdziła, że mam zaległe szczepienie na tężec, krztusiec i błonicę (tak, tak, co 10 lat trzeba robić), więc znowu do pielęgniarki na szczepienie, potem ubrali mnie w szpitalną podomkę (czasem na filmach pokazują, taka co wkłada się ją na przód a z tyłu gołe plecy, a czasem i tyłek), wysłali na prześwietlenie płuc (mogłam zamiast tego wziąć próbę tuberkulinową, ale nie chciałam), później znów do lekarki, która stwierdziła, że nie mam gruźlicy, po czym mogłam wziąć podpisany kwit, wrócić do pracy i dać go szefowi. Ach, no i oczywiście, pomimo ubezpieczenia, za taką wizytę się płaci, u mojego ubezpieczyciela na szczęście tylko 25 dolarów (o ile nie przyjdą mi pocztą jakieś dodatkowe rachunki...).

Także siedzę sobie w moim biurze już drugi miesiąc i nawet mi się podoba 😀 Szef jest luzacki, często chodzi w kaszkietówce (swoją drogą kaszkietówka to typowo lubelskie słowo, nie wiem czy wszyscy znają, jeśli nie znają to można wygooglać 😋 ) i bezrękawniku w serek, więc zawsze mam wrażenie, że zaraz idzie na golfa 😂 A z racji tego, że szkoła wirtualna to i nauczyciele siedzą w domu i do biura przychodzą może raz z tygodniu, więc zazwyczaj jest dość spokojnie.



Z kolei co dwa tygodnie jest wypłata. Niestety, do tej pory każda z moich prac w Stanach miała stawkę godzinową, a nie pensję, ale da się z tym żyć 😉 Na razie przysługuje mi (a nie jest to oczywistością w każdej firmie) ubezpieczenie zdrowotne i składki emerytalne (w sensie, że pracodawca się dokłada, ale muszę najpierw wypracować 1000 godzin), zniżka na abonament na komórkę (ale akurat nie do tej sieci w której ja mam telefon....) oraz 4 DNI URLOPU ROCZNIE. Szał, nie? W USA nie ma kodeksu pracy, więc to nikogo nie dziwi, że każdy pracodawca ustala sobie według własnego widzimisię. Ale, ale, są też 4 dni chorobowe oraz, z racji tego, że to szkoła, mamy wolne od Świąt Bożego Narodzenia do pierwszego stycznia. Także no, trzeba szukać pozytywów 😄