Wiza



Sprawa z wizą była właściwie prostsza niż myślałam. Umówiłam się na rozmowę w ambasadzie na 8 rano (czułam się prawie jakbym dzwoniła na sekslinie, tudzież do telegry – minuta 5zł, a innej opcji niż telefonicznie nie ma) i jak głupia cieszyłam się że będę pierwsza i nie będę musiała czekać. Nie doceniłam jednak naszych rodaków. Konkretnie siedemnastu (no ale przecież bez stania w kolejce załatwienie czegokolwiek się nie liczy 😉 )


Po wejściu pan strażnik zabrał mi telefon i wszelkie posiadane napoje (i żeby było ciekawiej, zabrał te w przezroczystych opakowaniach, bo na przykład oczywistą oczywistością jest, że kosmetyki w płynie, czyli w nieprzezroczystych opakowaniach można mieć, ot amerykańska logika). Potem przeszłam przez dziwny szklany tunel i wstępną kontrole dokumentów, po czym, taa daam - mym oczom ukazała się zgrabna kolejka osób (owych siedemnastu), część przygotowana - wzięli książkę do czytania bądź towarzysza do rozmowy (w moim przypadku było to studiowanie książki ‘Jak składać origami’ z miną ‘bardzo mnie to interesuje i oczywiście, że nie pomyliłam ambasady’), część znudzona i patrząca w ścianę/sufit, a część podekscytowana (jak ta laska, której musiałam trzymać dokumenty, żeby mogła się wysmarkać). 

Każdy kolejkowicz stał z taką samą kartką w dłoni (potwierdzenie aplikowania online). Burżuazja i asekurancji (w tym ja) druknęli  w kolorze, pozostali mieli nadzieję, że odcienie szarości też przejdą. Nawet byłam z nich wszystkich dumna - dominował styl ‘elegantszy każual’, nieśmiertelnego zestawu skarpety + sandały nie zauważyłam, uff.

Pomiędzy pobieraniem odcisków palców a small talkiem z pracownikiem ambasady czas umilał typowy, jak mniemam, amerykański program przyrodniczy, chwalący  niewątpliwe piękno tej części świata (połowa programu obejmowała sformułowania: one of the greatest, one of the biggest, one of the blablabla). No ale przynajmniej pracownik ambasady, który trafił mi się do small talka był hot hot. Hmm, może przy naborze stosują te same reguły co przy rekrutacji do Abercrombie? Nawet by mnie to nie zdziwiło 😉


A tak poza tym, kwestia wizy utwierdza mnie w przekonaniu, że Amerykanie wiedzą jak zarobić. Płaci się nie za wize, ale za rozpatrzenie wniosku. Czyli tak naprawdę za nic (bo wizę dostaje się z informacją, że nie gwarantuje ona przekroczenie granicy). Najtańsze nieimigracyjne wizy to pareset złotych (imigracyjne idą w tysiącach), a trzeba sobie jeszcze doliczyć różne śmieszne opłaty, które ja ogólnie nazywam ‘płaceniem za to, żeby mnie tam śledzili’ (oficjalnie to wpisanie się do systemu osób odwiedzających USA). Oczywiście nikt nie wybrzydza, przecież zawsze można nie płacić i nie przyjeżdżać… I nie mam pojęcia czemu nie stosujemy tej samej techniki, w końcu my też mamy dziurę budżetową do załatania.