Książki, książki, egazminy


No i mamy tę nieszczęsną sesję zwaną tutaj finals week. Bo nie mówi się 'mam egzamin' tylko 'mam finala'. Założenie jest takie, że wszystkie egzaminy mają odbyć się w jednym tygodniu. Więc prawie każdemu trafia się tak, że ma dwa dziennie. Ba, czasem one się nakładają na siebie, ale z tym nikt nie ma problemów bo profesorowie idą na rękę i można napisać sobie test na ich dyżurze czy coś. Bardzo fajną sprawą jeśli chodzi o jakiekolwiek egzaminy jest to, że najczęściej dokładnie wiadomo czego się uczyć. Dostaje się 'study hints' gdzie po kolei wypisane są pojęcia/pytania, których trzeba się nauczyć 😀

Podczas zeszłotygodniowego imprezowania spotkałam koleżankę Amerykankę, która studiowała w zeszłym roku w Polsce i opowiadała mi jak tutaj wygląda sesja i żebym w żadnym wypadku nie wyskoczyła w szpilkach i białej bluzce. I stwierdziła, że i tak połowa ludzi przyjdzie w dresie bądź piżamie i że też tak mogę....

Etam, jest grudzień, a ja tu nie posiadam takiej piżamy co to można w niej na mróz wyjść, a dresów tym bardziej. Ale wcale mnie to nie dziwi, że ludzie tak przychodzą na egzamin (a, i jeszcze quasi kok najlepiej zrobić z włosów, wiecie, taki z głową w dół, bo to pasuje do całości). Oni tak chodzą na co dzień i pewnie niektórzy nie mają nawet innych ciuchów 😉 A do tego nikt nie podchodzi do egzaminów i egzaminatorów z nabożną czcią jak to u nas bywa. Ale właściwie to nawet gdy trzeba było się stroić to pewnie bym nie musiała bo i tak na co dzień, nosząc moje europejskie ubrania, jestem najbardziej wystrojoną osobą na zajęciach.


Teraz jestem już w połowie sesji bo w poniedziałek i dziś miałam po jednym egzaminie (o jaaa, dziś w ramach egzaminu napisałam esej na trzy strony analizując poprawki do amerykańskiej konstytucji na podstawie kilku rozstrzygnięć sądowych, które sama przytoczyłam, czuję się tak mądra jak nigdy 😊), jeszcze jutro dwa i final week z głowy.



Próbuję więc sprzedać książki, z których korzystałam, no i cóż, uniwersytecki bookstore leci sobie w kulki (skupują, ale po moooocno zaniżonych cenach). A przecież nie będę taszczyć tych książek do Polski i płacić za nadbagaż, ech.

Jak już na początku roku raczyłam zauważyć podręczniki są drogie i w bibliotece ich nie mają bo zasada jest taka że jak Ci trzeba to se kup, a biblio jest od innych rzeczy. Więc trzeba kupować, a ceny są takie, że np. chciałam zapisać się na kurs hiszpańskiego, ale podręcznik kosztował tyle, że spokojnie opłaciłabym sobie semestr kursu językowego w Polsce. A może by i jeszcze mi coś zostało. Na szczęście część książek kupiłam w necie, więc wyszło sporo taniej (w tym jedną zamówiłam z Indii, wraz z przyspieszoną wysyłką i tak wyszło taniej niż kupowanie tutaj). Są też strony na których ludzie ode mnie z uczelni ogłaszają co chcą kupić/sprzedać i dzięki temu też sprzedałam jedną książkę (yay!). Ów podręcznik zasponsorował mi więc weekendowe picie oraz wypad do Cleveland w niedziele, o czym będzie w następnej notce 😁