Moje piewsze wybory!




Dla śledzących moją blogową stronę na Facebooku nie jest tajemnicą, że bardzo ekscytowałam się wyborami, które miały u nas ostanio miejsce. Były to pierwsze wybory, w których mogłam głosować, więc chcąc nie chcąc musiałam się wgłębić w tajniki amerykańskiej polityki i systemu wyborczego


Co prawda na egzaminie na obywatelstwo są też pytania z tej działki, ale raczej pobieżne i dotyczące całych stanów. Jednak każdy stan ma swoje różne dziwne regulacje i przed głosowaniem wypada je ogarnąć. Jak zaczęłam to wszystko czytać to naprawdę uważam, że polski system jest super i Amerykanie mogliby przenieść część naszych pomysłów do siebie 😄 Z drugiej strony rozumiem, że USA to naprawdę duży kraj i niektóre rozwiązania muszą zostać.


Broszurki (chociaż objętościowo bliżej im do książek...), które przyszły do nas pocztą. Większość zdjęć w tym poście pochodzi z owych zacnych publikacji. 
W znakomitej większości stanów do głosowania należy się zarejestrować (chyba Oregon jest wyjątkiem). Rejestrować można się online i my tak zrobiliśmy. Później przyszły nam takie a la pocztówki gdzie informowano nas o naszym lokalu wyborczym (którym okazał się być kościół 😂 ). 

Opcje głosowania są trzy:
- pocztą

- osobiście przed wyborami (u nas był na to miesiąc i był tylko jeden wyznaczony na to lokal, bodajże ratusz) 
- osobiście w dniu wyborów


Kalendarz wyborów

My oczywiście wybraliśmy opcję ostatnią, żeby poczuć klimat wyborów 😃  We wtorek rano (tak, wybory są we wtorki, bez sensu, tzn. kiedyś miało sens bo chodziło o to, żeby farmerzy mogli dojechać, ale mogliby to wreszcie zmienić) pojechaliśmy do lokalu wyborczego, tzn. kościoła i okazało się, że głosowanie jest w hali sportowej (kościoły często pełnią funkcję domów kultury, więc wypasiona sala gimnastyczna nikogo nie dziwi). 

Komisji było kilka (chyba 5 lub 6, a w każdej były 4 osoby plus po sali kręciło się kilku pomagaczy, myślę, że można liczyć 25-30 osób, które tam pracowały). Pokazaliśmy otrzymane wczesniej pocztówki, na których był nasz adres i przydzielono nas do odpowiedniego stolika. 


Parking przed lokalem wyborczym, tak na wszelki wypadek, żeby było wiadomo, że to tutaj 😃

No i zaczął się cyrk bo pani z komisji patrzy na swoją listę i mówi, że nas na niej nie ma. Na to my, ale przecież się zarejestrowaliśmy w terminie i w ogóle. Więc inna pani z komisji mówi, że na liście, którą ona ma to my jesteśmy. Jednak pani numer 1 nie chciała odpuścić i mówi, że da nam provisional ballot czyli warunkową kartę do głosowania. Polega to na tym, że głos się oddaje normalnie, ale potem on idzie na inną kupkę i uznawany jest dopiero wtedy gdy zrobią dochodzenie i potwierdzą, że mieliśmy prawo głosować... 

Więc siedliśmy wypełniać jakieś papiery do tego warunkowego głosowania a pan pomagacz dzwonił w tym czasie do jakiegoś wyższego organu z zapytaniem czy jednak możemy normalnie głosować czy nie. Potwierdzili mu, że spoko, nie ma problemu, sporo na jednej z list jesteśmy. Wróciliśmy do naszej komisji, żeby odebrać karty i pani numer 1 znów się drze, że u niej na liście nas nie ma. Trzy inne panie z komisji plus pan pomagacz mówią jej, żeby już dała spokój bo zadzwonili i potwierdzili a ona swoje. No zapierała się rękami i nogami, żeby nie dać nam tych kart do głosowania 😞 (mamy teorię, że owa pani po raz pierwszy dorwała się do stołka gdzie faktycznie mogła o czymś zdecydować i najwidoczniej ją poniosło). 

No ale dobra, wypełniliśmy długaśną kartę do głosowania i wreszcie mogliśmy odebrać upragnioną naklejkę "I voted" (one są tutaj trochę jak naklejki WOŚP, nosi się je dumnie cały dzień 😄 ) Cały proces zabrał nam jedynie godzinkę 😖


Oczywiście Google też się dołączyło ze swoją przypominajką do głosowania.

Aha, nikt nie poprosił nas o żaden dokument potwierdzający naszą tożsamość. Bo w Stanach nie sprawdzają. Przychodzi się, mówi: dzień dobry, jestem Zosia Kowalska, chciałabym zagłosować. I to tyle. Do tej pory mnie to szokuje bo skąd wiedzą, że ja to ja? Równie dobrze moja sąsiadka mogłaby przedstawić się jako ja i zagłosować. Ba, znane są przypadki, że ktoś zarejestrował swojego psa jako wyborcę, przeszło bez problemów. Przy każdych wyborach okazuje się, że zagłosowały też osoby, które już umarły... Z kolei gdy ktoś głosuje drogą pocztową to podobno sprawdzają podpis z tym, który mają w bazie. To bardzo ciekawe bo mój podpis przy rejestracji internetowej jest takim  komputerowo wygenerowanym z czcionką udającą pismo odręczne…  W żadne podpisy elektroniczne w polskim znaczeniu nikt się nie bawi. 

Co prawda w niektórych miejscach zaczynają już wprowadzać obowiązek wylegitymowania się, ale zawsze jest wtedy rumor i krzyk, że dyskryminacja i w ogóle (kto uważa, że jest dyskryminowany i w jaki sposób to w sumie temat na osobny post albo i dwa). Wbrew powszechnej opinii, dowód tożsamości w Stanach istnieje, wydają od ręki w odpowiedniku WORDu, kosztuje kilka dolarów (ja chyba płaciłam 8, ale koszt będzie inny w różnych stanach) na miejscu robią zdjęcie, które wliczone jest już w cenę. Ale i tak większość amerykanów ma prawo jazdy i jest ono traktowane na równi z dowodem osobistym. Także ja problemu nie widzę...

Wiem, że w Polsce też są opcje pomocy dla niepełnosprawnych, żeby mogli zagłosować, ale chyba w Stanach jakoś sprawniej to działa.
Wracając do naszego stanu - Kalifornia jest specyficzna i naprawdę sporo zmian w prawie daje się pod referendum. A żeby się nie wykosztować na ciągłe referenda to zbiera się te pytania i czeka aż będą jakieś wybory i dorzuca się je do karty do głosowania. Pytania mogą być do wszystkich obywateli stanu, jak i lokalne. Powoduje to sytuacje, że karty do głosowania mogą być naprawdę długie i tak na przykład w San Diego karta do głosowania miała prawie 1,5 metra 😂

Pytania do wszystkich obywateli stanu to propositions i mieliśmy ich dwanaście. Jednak numer 9 ostatecznie został zablokowany przez sąd i głosowaliśmy na 11 (nr 9 to było pytanie czy chcemy, żeby Kalifornia została podzielona na 3 stany 😜 ).


Spora część dotyczyła zgody obywateli na wypuszczenie przez Kalifornię różnych obligacji skarbowych, kasa z nich miałaby pokryć np. budowę mieszkań dla bezdomnych, szpitali dla dzieci czy inicjatyw związanych z ochroną środowiska. Zostaliśmy też zapytani o to czy dyspozytorzy na pogotowiu mogą być zmuszeni do pracy podczas przerwy (nie ogarniam jak to w ogóle przeszło, a nie, w sumie ogarniam, ale to długa historia z lobbystami w tle, jak z resztą spora część pozostałych problemów z referendum). Było też pytanie o zmiany w podatku na paliwo, czy stan może regulować czynsze, czy chcemy zaprzestania zmiany czasu na zimowy/letni, czy osoby dializowane powinny się więcej dokładać do zabiegu, czy chcemy zmian w regulacjach podatkowych osób po 55 roku życia kupujących domy i czy kury powinny być tylko na wolnym wybiegu. Ot, po trochu wszystkiego.
Proposition numer 1, wyjaśnienie z broszurki. Nie wiem czemu jakość wyszła słabo, ale mam nadzieje, że przy powiększeniu widać więcej.




Nasze lokalne problemy na karcie wyborczej nazywają się measures. W sumie są tam dwie kategorie: regulacje mające obowiązywać w całym hrabstwie lub w danej miejscowości. Tak dla porównania nasze hrabstwo jest tylko troszkę mniejsze od województwa lubelskiego.

W measures z
apytano nas czy chcemy legalizacji marihuany (właściwie o marihuanę to były 3 różne pytania, jak widać gorący temat 😂 ), czy chcemy, żeby podnieść VAT o 1% (brzmi znajomo, nie?) oraz czy pozwalamy na wypuszczenie obligacji, na których skorzystałyby lokalne szkoły (czy tylko ja to widzę, czy Stany mają manię zadłużania się?). 

Oprócz pytań z referendum głosowaliśmy też na obsadzenie różnych stanowisk: senatora, gubernatora, sekretarza stanu, superintendenta (coś a la stanowy minister edukacji), sędziów, parlementarzystów i innych, których nazw nawet nie umiem przetłumaczyć i dalej w sumie nie wiem co robią:


A to nawet nie są wszyscy kandydaci, tylko ci, których popiera konkretna partia

W niektórych stanach, w tym w Kalifornii, mamy wybory przed wyborami, celem ograniczenia liczby kandydatów (zazwyczaj do dwóch). A że Kalifornia popiera demokratów, więc często obie osoby kandydujące były z tej samej partii. No super wybór 😜 Tutaj przykład wyścigu po fotel senatora:



A jeśli chodzi o gubernatora to kandydat demokratów nie zrobił w sumie nic, nawet nie chciało mu się napisać parę słów o swoim programie wyborczym (zdjęcie poniżej) a i tak wygrał z palcem w nosie. Trochę obawiam się rządów tego pana, no ale zobaczymy....




Kolejna ciekawostka to cisza wyborcza, a raczej jej brak. Byłam w niezłym szoku gdy wracałam z wyborów i stojąc na światłach zauważyłam, że na skrzyżowaniu stoi pani z banerem promującym jednego z kandydatów. Pierwsza moja myśl – ale jak to, to jest legalne? 😅





Ogólnie wiadomo już kto wygrał chociaż ostateczny termin na podanie wyników to 7 grudnia. Możliwe, że zliczane są jeszcze jakieś głosy z tych warunkowych kart do głosowania, ale to już bardzo mały procent. Te z głosów pocztowych (u nas 4 i pół miliona) są już policzone bo Kalifornia czeka na nie tylko trzy dni po terminie wyborów.
W hrabstwie w Los Angeles wymyślili, że te głosy będą liczone w jednym miejscu (a warto zauważyć, że populacja LA i okolic liczonych do hrabstwa to ponad 10 milionów ludzi). Więc karty zwożone są łodziami i helikopterami, żeby tylko zdążyć z liczeniem 😄😄😄 Wyglada to jak zakrojona na szeroką skalę operacja wojskowa a tak naprawdę waży się wtedy los kurek niosek 😂

Czasem trudno te amerykańskie wybory traktować poważnie, ale jest coś z czego warto wziąć przykład – frekwencja wyborcza. Tym razem Amerykanie się zmobilizowali i pocisnęliśmy na 65% 👍

A za dwa lata kolejne wybory, tym razem na prezydenta, więc pewnie za chwilę Donald będzie mi wyskakiwał z lodówki....

Read More

Podróż przez USA - część II




W poprzednim poście opisałam naszą trasę zaczynając od Karoliny Północnej i zatrzymując się w Santa Rosa w Nowym Meksyku

W środę (5 dzień podróży) dotarliśmy do Flagstaff w Arizonie, po drodze mijając Albuquerque, największe miasto Nowego Meksyku (stolica to Santa Fe) oraz Continental Divide czyli Wododział Kontynentalny Ameryki. Tak, ja też o tym nigdy nie słyszałam 😂

Chodzi o to, że ktoś kiedyś zbadał gdzie leży linia pokazująca, które wody spływają do którego oceanu i tak się składa, że linia przebiega między innymi przez Nowy Meksyk, co przedsiębiorczy Amerykanie oczywiście wykorzystują w celach turystyczno-marketingowych 😊




Na tej trasie minęliśmy kilka indiańskich rezerwatów. Rezerwaty to właściwie takie mini-państwa z własnymi prawami. I tak na przykład Arizona należy to pacyficznej strefy czasowej aczkolwiek nie zmienia czasu na letni/zimowy. Ale Indianie powiedzieli, że oni będą zmieniać. Więc czasami gubiliśmy się, która jest godzina bo telefon nie bardzo łapie czy jesteśmy w rezerwacie czy nie 😄

Tego dnia zrobiliśmy ponad 700km (Nowy Meksyk-Arizona), czyli tak jakby przejechać całe południowe wybrzeże Francji i jeszcze zwiedzić Andorę 😃

We Flagstaff spędziliśmy dwie noce. Wynajęliśmy airbnb, trochę małe, ale było ok. No, może oprócz tego, że nie było klimatyzacji. W Arizonie, gdzie latem jest 40 stopni. Pan właściciel nam wytłumaczył, że mają za to klimatyzację „naturalną”. No cóż, nie polecam. 

W ogóle było to najdziwniejsze airbnb na naszej trasie. Właściciela poznaliśmy jak tylko przyjechaliśmy – akurat był na podjeździe i zbierał się, żeby gdzieś jechać. Szybko dał nam klucze, wytłumaczył sprawę z klimą i tyle go widzieliśmy. Dwa dni później wyprowadzamy się i trochę nie wiemy co zrobić z kluczami. Wcześniej pisaliśmy wiadomości jak chcieliby się umówić na ich odbiór (mieliśmy numer to jego żony bo ona była kontaktem na stronie) –zero  reakcji. Co ciekawe, do tej pory się do nas nie odezwali, ani nie dali nam oceny na airbnb... no kamień w wodę.


Tesli chyba jednak podobało się airbnb bo pierwszy raz w życiu miał drzwi z szybą 😃




Naszym przewodnikiem po okolicy był kolega Zacka, który jakiś czas temu dostał pracę w pobliskim rezerwacie i tak sobie siedzi w Arizonie 😊 W czwartek (6 dzień naszej podróży) pojechaliśmy do Bearizony czyli zoo, w którym, jak nazwa wskazuje, główną atrakcją są niedźwiedzie. Ale mają też i inne zwierzaki. Zwiedza się jadąc samochodem, a niedźwiedzie/bizony/kozy/jelenie chodzą sobie naokoło. 


Fajne doświadczenie, chociaż gdy niedźwiedź czy bizon podchodził pod samo okno to już mi tak wesoło nie było 😅 Część zwierzaków jest typu „rescue” czyli np. adoptowane są niedźwiadki porzucone przez matkę, niestety nie wiem jaki jest to procent wszystkich mieszkańców Bearizony 😐


Akurat trafiliśmy na lunczyk






Tego samego dnia obejrzeliśmy też Walnut Canyon (są tam ruiny osady wybudowanej przez Indian w pionowym urwisku i nie mogę ogarnąć jak oni się nie bali że spadną, ja bym już pierwszego dnia zeszła na zawał) i Sunset Crater Volcano (ostatnia erupcja ok. 1085, na około wciąż leży zaschnięta lawa).





Kolejnego dnia nasza podróż była naprawdę krótka bo zrobiliśmy tylko 125km 😊 Zatrzymaliśmy się w Tuba City, które było bazą wypadową do kanionów. 

Do Kanionu Antylopy trzeba z wyprzedzeniem kupić bilety (wycieczki są tylko z Indiańskim przewodnikiem z plemienia Navajo bo to teren rezerwatu, samochód parkuje się przed biurem wycieczkowym a na miejsce jest się zawożonym z grupką kilkunastu osób). No cóż, dość późno zdaliśmy sobie sprawę jak taka wycieczka wygląda logistycznie, więc nie pozostało nam nic innego niż kupić bilety na 7 rano 😄 

Kanion Antylopy znany jest z tego, że ok. godziny 11 wpadają do niego promienie słońca, które bardzo ładnie się prezentują. Więc bilety na 11 są prawie nieosiągalne 😂 Ale wcale nie żałuję, że przytrafiła nam się taka poranna godzina bo dzięki temu mogliśmy zaliczyć wschód słońca na pustyni ❤️ 

Dla uszczegółowienia to są tam właściwie dwa kaniony: Upper i Lower Antelope Canyon, na które wykupuje się osobne wycieczki. My byliśmy w Upper (który jest całkiem płaski), w Lower trzeba się wspinać po drabinach. W 1997 zginęło tam kilku turystów – gdy spadnie deszcz to kaniony błyskawicznie napełniają się wodą (i deszcz nie musi padać bezpośrednio tam, wystarczy jak pada 10-15km dalej). W 2010 była podobna sytuacja, ale turyści dali radę wdrapać wyżej na drabiny, z tym, że musieli tam trochę sobie posiedzieć i poczekać aż woda opadnie. W 2006 napłynęło tyle wody, że Lower Antelope Canyon był zamknięty przez 5 miesięcy. 

Muszę przyznać, że Kanion Antylopy był szałowy, aż trudno uwierzyć, że został odkryty stosunkowo niedawno przez dziewczynkę, która wyprowadzała swoje kozy 😄 Jej córka wciąż jest przewodnikiem po kanionie.






Swoją drogą przewodnicy są BARDZO mili i pomocni, nasza pani przewodniczka wzięła mój aparat i pozmieniała mi ustawienia, żebym mogła zrobić ładne zdjęcia 😊 Standardowy punkt wycieczki to też poinstruowanie uczestników jaki filtr i balans bieli ustawiają Iphonowcy a  jaki użytkownicy Androida 😃

Nasza kolejna atrakcja tego dnia to Horseshoe Bend, który znajduje się dosłownie kilka minut od Page (jakieś 7km). Jest to miejsce, w którym rzeka Kolorado zakręca tworząc „podkówkę”i otoczona jest 300 metrowym klifem. 




Oczywiście nie brakuje idiotów, którzy stają na brzegu klifu, żeby mieć super fotkę. Tak więc co jakiś czas ktoś spada. Ot, taka arizońska selekcja naturalna. Ze względu na coraz większą ilość turystów przy części klifu zamontowano barierkę (i stamtąd robiłam zdjęcia bo nie jestem ryzykantem i boje się wysokości). Niedługo skończą też asfaltową drogę z parkingu do klifu (teraz idzie się trochę ponad kilometr po piasku i kamieniach).  

Następnego dnia (niedziela, 9 dzień podróży) czekał na nas Wielki Kanion Kolorado 😃 Znów krótka podróż, 130 km, z tym, że trochę postaliśmy w kolejce do wjazdu (w końcu był to weekend w sezonie). Za bilet płaci się na miejscu, 25 dolarów od samochodu. Po drodze jest kilka punktów widokowych, później można zaparkować w okolicach Visitor Center i podziwiać kanion z kilku kolejnych punktów widokowych, tym razem zlokalizowanych bliżej siebie, więc wszędzie dojdzie się spacerkiem. Fajnie, że w wiele miejsc mogły wjechać osoby na wózkach. 


Niestety powietrze było tak średnio przejrzyste ze względu na pożary lasów. Jeden z pożarów nawet widać w tle.




Oczywiście, tak jak przy Horseshoe Bend, nie zabrakło też amatorów mocnych wrażeń, którzy muszą zrobić sobie zdjęcie na krawędzi kanionu. Gorzej jak przyjechali z psem i jego też na tę krawędź ciągnęli 😢 Albo z dziećmi… Niedawno jakiś facet spadł bo chciał zrobić dowcip córce, stali blisko krawędzi i on do niej (małej dziewczynki) zażartował „aaa, spadam”, tylko coś się za bardzo przechylił i tyle go widzieli. Dziecko pewnie ma traumę do końca życia.

Sam kanion oczywiście robi wrażenie, głownie dlatego, że jest po prostu bardzo duży (446 km długości i 29km szerokości w najszerszym miejscu). Rzeczy, których się nie spodziewałam to to, że na środku kanionu jest tyle skał i są one tak wysokie (myślałam to będzie bardziej dziura w ziemi 😄 ) oraz tego, że kanion jest tak kolorowy. Kolory zawdzięcza oczywiście temu, że skały są z różnych okresów genealogicznych. Przy wjeździe dostaje się ulotkę, która opisuje te wszystkie mezozoiki czy inne kredy (nie no, żarcik, większość to paleozoik, tylko różne części) więc można z tą ulotką stać i analizować na co się właśnie patrzy 😊 Kolorów dodają też drzewa i krzaki, które są naokoło. Chyba wydawało mi się, że będzie bardziej pustynnie 😄





Wielki Kanion podobał mi się, ale na mojej prywatnej liście wyprzedzają go Horseshoe Bend i Kanion Antylopy ❤

Po powrocie do Tuba City czekała nas ostatnia noc w Arizonie. W podsumowaniu, na tych przejażdżkach po okolicy zrobiliśmy około 700km (w europejskich warunkach byłoby to na przykład południe Francji-Madryd).

I teraz została nam już właściwie ostatnia prosta. Znów wskoczyliśmy na naszą autostradę I-40 i ruszyliśmy do Kalifornii. Na ten dzień mieliśmy zaplanowane ok. 460km (jak Madryt-Kordoba, skoro już w Hiszpanii jesteśmy 😅) i nocleg w Needles w Kalifornii, zaraz przy granicy stanu. 




Kalifornia jest stanem, który ma mnóstwo swoich dziwnych regulacji i tak na przykład na granicy stanu siedzi sobie pan w budce i robi „agricultural inspection” co w praktyce wygląda tak:
- Mają państwo owoce albo nasiona w samochodzie?
- Nie
- Aha, to miłej drogi
😂

Needles przywitało nas wysoką temperaturą, powyżej 45 stopni. Zastanawiam się do jakiej temperatury nagrzał się nasz samochód... Na szczęście dla Tesli kupiliśmy wcześniej matę chłodzącą i wiatraczek, który działał na usb podpięty do powerbanka 😄


Nawet jeśli ten deszcz padał to nie zauważyłam, ale skoro 34 już o 7 rano, co się dziwić



I tak zastał nas wtorek, 11 i zarazem ostatni dzień podróży 😊 Do pokonania mieliśmy już tylko 440km i musieliśmy się wyrobić, tak, żeby zdążyć odebrać klucze od pani z Leasing Office.


Już prawie dotarliśmy do celu ❤️ Tego dnia zrobiliśmy trasę jak z Kordoby do Lizbony 😊





Oczywiście nie mieliśmy ze sobą prawie nic, więc nie obyło się bez wizyty w lokalnym Walmarcie celem zakupu najpotrzebniejszych rzeczy, no a kolejnego dnia przyjeżdżał nasz kontener i mogliśmy się rozpakowywać 😃 

Na razie mamy dosyć dużych przeprowadzek -  plan jest taki, że siedzimy w Kalifornii już na stałe, tak więc można przyjeżdżać i odwiedzać 😄




Read More

Podróż przez USA - część I


Skoro post o pierwszych wrażeniach z Kalifornii już mamy, to napiszę wam jeszcze jak wyglądała nasza podróż przez Stany 😊 Dla przypomnienia była to trasa Durham (Karolina Północna) – Bakersfield (Kalifornia) którą pokonywaliśmy we trójkę (ja, Zack i nasz kot, Tesla).

Jechaliśmy głównie autostradą I-40, która przecina całe Stany: zaczyna się nad Oceanem Atlantyckim w Północnej Karolinie a kończy w miejscowości Barstow w Kalifornii, jakieś dwie godziny przed celem naszej podróży (tak się złożyło, że obydwa miasta są na podobnej szerokości geograficznej, do tego w Durham mieliśmy I-40 właściwie pod nosem bo widać ją było z naszego balkonu 😄). Jest to ok. 4 tysięcy kilometrów, my jeszcze trochę dołożyliśmy, spędzając kilka dni w Arizonie (kaniony są w północnej Arizonie, więc nie były nam bardzo po drodze). Jak już wspominałam, przejazd z jednego wybrzeża na drugie kilometrowo wychodzi mniej więcej jak jazda z Estonii do Portugalii.

Wyjazd zaplanowaliśmy na sobotę, a obydwoje jeszcze w piątek pracowaliśmy, także piątkowy wieczór i sobotni poranek minął sprzątaniu mieszkania. I chyba dobrze mi poszło bo dostaliśmy zwrot całej kaucji 😅 

W taki kontener zapakowaliśmy resztę dobytku. Jak widać kontener zajmował mniej więcej jedno miejsce parkingowe. Do tej pory nie wiem jak my się tam zmieściliśmy.



W sobotę przed południem oddaliśmy klucze i wyruszyliśmy w kierunku Tennessee. Po drodze mijaliśmy Asheville, gdzie mieliśmy nadzieję zobaczyć Biltmore Estate, czyli największy dom w USA. Niestety okazało się, że nie bardzo można zrobić sobie wycieczkę w stylu objechania budynku, a nie mogliśmy zostawić kota w samochodzie. Sam budynek nie stoi przy ulicy, jest dość daleko na posesji a w międzyczasie nasadzili sporo drzew, więc bez kupienia biletu nie zobaczy się absolutnie nic... Machęliśmy więc na to ręką i pod koniec dnia doturlaliśmy się do Knoxville, już w stanie Tennessee.

Tam mieliśmy nocleg w fajnym airbnb w centrum miasta. Trochę obawialiśmy się parkowania na ulicy, ale okolica okazała się być dość bezpieczna. W Knoxville zaskoczyła nas za to liczba bezdomnych. Wiedzieliśmym, że jest ich dużo w Kalifornii, ale nie mysleliśmy, że w Tennessee też ich będzie sporo. Nie wiem, może w tym stanie mają jakieś regulacje, dzięki którym żyje im się tam łatwiej (tak jest w Kalifornii).

Porównując do Europy trasa, jaką zrobiliśmy tego dnia to mniej więcej przejazd przez Estonię, Łotwę i większą cześć Litwy.


Nasze airbnb w Knoxville 😂



Tennessee to długi stan, więc niedziela zeszła nam na przejechaniu odcinka Knoxville-Memphis, zahaczając o Nashville, które jest w centrum stanu i jest też jego stolicą. Tym razem nocowaliśmy w hotelu, który okazał się być w dość podejrzanej dzielnicy (mur na około i brama zamykana na noc…). Do tego pogryzły nas komary gdy czekaliśmy w lobby aż znajdą naszą rezerwację...

Ale za to tego dnia odkryliśmy restaurację (chociaż powinnam powiedzieć fast food) o nazwie Sonic, który bardzo polubliśmy (Zack poleca ich shake’i, ja polecam zieloną herbatę, a jak ktoś głodny to kanapka z kurczakiem też jest ok.). 
Tak się prezentuje Sonic



Sonic jest restauracją drive-in a nie drive-thru. Jak widzicie na powyższym obrazku, naokoło ich budynku są miejsca parkingowe i przy każdym jest duży ekran przez który zamawiamy jedzenie i tam płacimy za zamówienie (w ekranie jest czytnik kart). Kelner/kelnerka przynosi nam jedzenie do samochodu, czasem się zdarza, że kelnerki przyjeżdżają na rolkach ❤️


Pokonana tego dnia trasa równa się drodze z Suwałek do Wrocławia (czy już mówiłam, że Tenneesse to długi stan? 😓 )

Typowe Tennessee

Gdy jedziesz autostradą a tu nagle piramida 😂 Mieści się tu sklep ze sprzętem dla wędkarzy/na kempingi/do polowań. A piramida jest podobno 10 największą na świecie (została wybudowana w Memphis bo ono wzięło nazwę od egipskiego Memfis).



I tak nam minął weekend 😃 W poniedziałek czekała na nas kolejna ambitna trasa: przejechać całe Arkansas (swoją drogą wiedzieliście, że nazwę tego stanu wymawia się coś a la „Arkanso”?) i połowę Oklahomy (w porównieniu z Europą to jak Wrocław-Monachium). Zdawaliśmy sobie sprawę, że na tej trasie zobaczymy sporo kasyn (prowadzonych przez plemiona indiańskie), ale nie spodziewaliśmy się, że średnio co pięć minut będziemy będziemy widzieć bilbordy zachęcające do udania się do pobliskiego kasyna 😅

Nocowaliśmy w Oklahoma City, które jest  stolicą stanu. Trafiło nam się tam chyba najlepsze aibnb z całej wycieczki - ładne, w centrum, parę minut od Kapitolu (prawie każda stolica stanu ma swój Kapitol, czasem bardziej a czasem mniej okazały).

Fajny ten Kapitol, nie? Zdjęcie z wiki bo oczywiście robili remont i trudno było o dobrą fotkę 😐
(© Caleb Long, CC BY-SA 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4732470)










Centrum Oklahoma City. Jak myślę o tym mieście to sobie bardziej kowbojów wyobrażam, także miło mnie zaskoczyła panaroma wieżowców 😊 


Ot, i taka niespodzianka w Arkansas
Wtorek to kolejne dwa nowe stany: Teksas i Nowy Meksyk. Tego dnia plan zakładał przejechanie połowę Oklahomy, cały północny Teksas i 1/3 Nowego Meksyku z noclegiem w Santa Rosa.

Na tej trasie nie mieliśmy żadnych większych miast, ale od tego dnia nasza trasa zaczęła się pokrywać z historyczną Route 66


W Santa Rosa poszliśmy obejrzeć Blue Hole czyli głęboką na 24 metry, utworzoną przez naturę sadzawę, z piękną błękitną wodą. Jest to popularne miejsce do nurkowania, a w wakacje mnóstwo dzieciaków się tam kąpie i skacze nawet z dość wysokich skałek. Jak to się dzieje, że nie ma tam codziennie wypadków to ja nie wiem (aczkolwiek zdarzyło się, że np. nurek się zaklinował i utonął). 



Trasa pokonana tego dnia: jak z Monachium do Turynu, po drodze zwiedzając Szwajcarię 😃


A my wciąż na tej samej autostradzie 😄 Północny Teksas ma plusa za wiatraki, ale krajobraz niestety dość monotonny.

75 mil = 120 km






Żeby post nie wyszedł na mega długi, podzieliłam go na dwie części, więc relacja z podróży przez pozostałą część Nowego Meksyku, Arizonę i Kalifornię pojawi się niebawem 😊


Read More

Pierwszy miesiąc w Kalifornii




Nie wiem jak to się stało, ale minął nam już pierwszy miesiąc mieszkania w Kalifornii. Jeśli jesteście zainteresowani jak nam się tu żyje i co musieliśmy załatwić na początku pobytu to zapraszam na dzisiejszy post. 


Jak wiecie, przeprowadzka była z tych dużych i poważnych bo przez całe Stany i podróż zajęła nam ok. półtora tygodnia. Jechaliśmy samochodem a większość naszych rzeczy wysłaliśmy w kontenerze. Nasze kalifornijskie mieszkanie wynajęliśmy w kompleksie mieszkaniowym niedaleko pracy Zacka i nie widzieliśmy go wcześniej, oczywiście oprócz zdjęć w Internecie. Budynek jest z lat 80 więc szału nie ma, ale na nasze aktualne potrzeby jest ok. 

Co ciekawe, przed przeprowadzką wszyscy ostrzegali nas, że w Kalifornii jest drogo i wykosztujemy się na mieszkanie, ale tak naprawdę ceny za wynajem wcale nie są wyższe niż w Północnej Karolinie. Liczą sobie jednak więcej za prąd, co uderza po kieszeni bo przy temperaturach utrzymujących się między 30 a 40 stopni przez większą część roku, to klimatyzacja jednak chodzi cały dzień. Żeby nie zbankrutować ustawiliśmy temperaturę w domu na 28 stopni. 

Pojawił się jednak jeden problem - mieszkanie mieliśmy wynajęte od połowy lipca (inaczej się nie dało), a wprowadziliśmy się ostatniego dnia miesiąca. Mieszkanie stało więc puste przez dwa tygodnie. I za te dwa tygodnie dostaliśmy rachunek za prąd na 150 dolarów. Czemu tak dużo? Bo ekipa remontowa (przed naszą przeprowadzką mieszkanie zostało odmalowane i wymienione zostały wszystkie wykładziny) ustawiła klimę na 23 stopnie i do tego jeszcze uszczelka w lodówce się rozszczelniła, więc lodówka chodziła na maksa. Na szczęście nasz kompleks mieszkaniowy przyznał, że to ich wina i opłacił za nas ten rachunek 😊


Zmiana strefy czasowej - teraz jesteśmy 9 godzin do tyłu za Polską (czyli jak u was jest godz. 15 to u mnie 6 rano)


Tak jak w większości miejsc w Stanach, tutaj przy wynajmie trzeba samemu podpisać umowy na prąd, gaz i Internet. Wszystko wydawało się proste, ale jak zwykle coś musiało pójść nie tak. Na prąd i gaz podpisaliśmy umowę z firmą, która obsługuje nasz kompleks i nazywa się coś w stylu Kalifornia Prąd i Gaz. No to spoko, pomyśleliśmy, dwa w jednym, mamy to już z głowy. Ale gdy się wprowadziliśmy i okazało się, że nie mamy ciepłej wody dowiedzieliśmy się, że Kalifornia Prąd i Gaz dostarcza jedynie prąd na nasze osiedle a w sprawie gazu trzeba podpisać umowę z firmą Południo-kalifornijski Gaz. Pani z naszego kompleksu powiedziała, żeby się nie przejmować bo oni zazwyczaj przysyłają technika w ciągu jednego dnia. Ta, jasne, czekaliśmy prawie dwa tygodnie. No ale przynajmniej bardzo doceniliśmy ciepły prysznic po myciu się przez dwa tygodnie w lodowatej wodzie 😌


Drogie jest też paliwo, płacimy ok. 1/3 więcej niż wcześniej. Co jest ciekawe bo nasze hrabstwo (czyli odpowiednik polskiego powiatu) jest liderem w wydobyciu ropy (ponad 70% ropy wydobywanej w Kalifornii pochodzi od nas). A co się z tym wiąże standardowym widokiem są szyby naftowe. Tak, one sobie normalnie stoją w centrum miasta! To jedna z najbardziej szokujących rzeczy dla mnie bo do tej pory miałam w głowie obrazek gdzie u szejków w Zatoce Perskiej ciągną się takie naftowe pola z setkami szybów naftowych. A tu zonk to u nas stoją sobie takie pojedyncze szyby gdzieś czasem między budynkami w mieście lub zaraz na poboczu jednej z głównych ulic w mieście. Myślę, że krajobraz powoli będzie się zmieniał: Kalifornia jest pro-ekologicznym stanem i chce w kolejnych latach całkowicie przestawić się na odnawialne źródła energii, poza tym ropa kiedyś się skończy lub jej wydobycie nie będzie opłacalne.



Szyb naftowy na środku pola (economist.com)

Nasze szyby wygląją mniej więcej tak (wikipedia.org)







A propos tej ekologii to Kalifornia jest jednym z nielicznych stanów gdzie w sklepie za plastikowe reklamówki trzeba płacić. Tak, wiem, w Polsce to już od dawna, ale wierzcie mi, czasem zdarza się, że to  Ameryka jest do tyłu za nami 😅 Mieszkańców innych stanów to wciąż szokuje bo jak to nie ma darmowej reklamówki??!!

Tak jak na południu mieliśmy więcej osób czarnych, tutaj mamy więcej Latynosów – biali (czyli jak to tu mówią rasa kaukaska) to mniej niż połowa społeczeństwa. Nie ułatwia mi to niestety szukania pracy bo jest sporo stanowisk (także w urzędach i różnych placówkach publicznych) gdzie wymagane jest bycie dwujęzycznym. I dla wszystkich jasne jest, że chodzi o angielski i hiszpański. Kto by pomyślał, że gdybym w dzieciństwie oglądała więcej telenowel to może teraz miałabym większe szanse na rynku pracy 😉 

Jak to zazwyczaj przy przeprowadzkach bywa okazało się, że musimy dokupić parę rzeczy. I tak na przykład po czterech latach małżeństwa wreszcie dorobiliśmy się stołu i krzeseł do kuchni 😃 W naszych poprzednich mieszkaniach albo nie było na niego miejsca albo już był na wyposażeniu. A dzięki temu, że nasze obecne mieszkanie jest trochę większe niż poprzednie to urządziliśmy też sobie też mini-siłownię. Tu lato trwa większą część roku, więc nie ma to tamto, trzeba trzymać formę 😖

W kwestii pogody to tu prawie nie pada i ogólnie jest niska wilgotność powietrza, więc właściwie nie ma komarów. Są za to jadowite pająki, więc nie otwieramy balkonu 😡
To nie piasek, to wyschnięta trawa...



Z przeprowadzką do innego stanu wiąże się niestety wymiana dokumentów. Wyrobiliśmy już nowe prawa jazdy - musieliśmy podejść do egzaminu teoretycznego i oboje zdaliśmy za pierwszym razem! 😃 Trochę się stresowałam bo niektóre pytania nie były łatwe i trzeba było się orientować w przepisach (np. jakie są kary za poszczególne wykroczenia – czy mandat, jeśli tak to ile, czy więzienie, jeśli tak to ile itd.). 

Niestety pomimo dwukrotnej wizyty w DVM (odpowiednik WORDu) nie udało nam się zarejestrować samochodu (potrzebują dodatkowego świstka z Północnej Karoliny, który donieśliśmy, ale im się nie spodobał i musimy przynieść go jeszcze raz tylko chcą, żeby niektóre sformułowania były inaczej napisane… bez komentarza). 

Za to nasz samochód pomyślnie przeszedł smog inspection (mówiłam, że ekologiczny stan 😊 ). Zmieniliśmy też adresy w bankach, sklepach internetowych, w aptece (leki na receptę przychodzą mi pocztą bo tak jest taniej), u lekarza, w ubezpieczeniu itp.


Poza miastem mamy całe pola tych wiatraków



Nasze miasto i lokalizacja też są spoko. Pod względem liczby ludności jesteśmy więksi niż na przykład Pittsburg  (swoją drogą nawet Lublin jest większy od Pittsburga 😄) czy Nowy Orlean. Z kolei Los Angeles, San Francisco czy Las Vegas na tyle blisko, że możemy wybrać tam na weekendową wycieczkę samochodem, z czego na pewno skorzystamy w przyszłości ❤️


Jak na razie jest lepiej niż oczekiwaliśmy (chociaż ja ogólnie sobie za wiele nie wyobrażam, żeby się nie rozczarować 😅 ). A, no i mam palmy przed domem. Nie wiem kiedy mi spowszednieją, ale na razie wciąż się jaram 😊 

Read More
Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Copyright usasrusa